czwartek, 31 października 2013

I wszystko stało się jasne!

Pochwalił się tak bezwstydnie, że nie ma wątpliwości. 

Syn!!!

Od dziś mogę nareszcie mówić do brzucha po imieniu :)


fot.www.commons.wikimedia.org

piątek, 25 października 2013

Zapasy zmartwień

Pomimo mocnego postanowienia, że w ciąży nie będę się zamartwiać na zapas, przyznaję się bez bicia, że nie zawsze jestem w tym względzie zdyscyplinowania. 

Co jakiś czas pojawiają mi się w głowie czarne scenariusze związane z porodem, moją nieumiejętną opieką nad dzieckiem czy problemami z karmieniem. Najczęściej w wyniku rozmowy z jakąś kobietą, która nie ma zbyt szczęśliwszych wspomnień i nieopatrznie się nimi podzieliła. Albo dlatego, że przeczytałam o jeden artykuł w internecie za dużo - i wystarczyło, żeby się nakręcić.  


Czasami też sama, ni stąd ni zowąd, zaczynam się zastanawiać, czy dobrze przeżywam ciążę, czy o wszystkim pomyślałam, czy ze wszystkim zdążę do narodzin. No i w końcu - czy sprawdzę się jako matka. 



Kijowa nauczka

Choć mam pełną świadomość, że zadręczanie się ma niespecjalny sens, a tylko pogarsza samopoczucie, to nie raz muszę sięgnąć do doświadczeń z przeszłości, żeby udowodnić sobie po raz kolejny, że myślenie o przyszłości w taki sposób nie jest ani zdrowe, ani potrzebne. 
Kolejne takie doświadczenie zdobyłam niedawno. 

Tydzień temu zamówiłam nowe kije do nordic walking. Odbiór - przesyłka kurierska. Tylko...dlaczego właściwie podałam adres domowy, skoro prawie wcale mnie tam nie ma? Mogłam spokojnie podać adres firmowy wraz z godzinami mojej pracy. A jak nie nie zastanie w domu i żadnej pasującej mu porze? Pewnie do mnie zadzwoni... Może wtedy może poproszę, żeby zostawił paczkę u sąsiadów? Tylko których? Hmm, jak powiem mu, żeby się rozejrzał i jeśli pod domem zobaczy srebrne auto, to niech puka do tych po prawej, a jeśli niebieskie - to zastanie tych po lewej? Przesyłka jest opłacona, więc nie powinno być problemu. 

Tym sposobem stworzyłam plan B, lecz mimo to powód do zmartwień nie zniknął zupełnie. No bo przecież mogło się zdarzyć, że żadnej z sąsiadek nie będzie w domu!

Planu C nie zdążyłam już obmyślić, ponieważ nazajutrz obudził mnie dzwonek do drzwi. Gdy zauważyłam przez okno, że to kurier, zdążyłam tylko przywdziać szlafrok i zbiec otworzyć drzwi. Oślepiające słońce uniemożliwiało mi otworzenie i tak wciąż sklejonych powiek, więc mając do dyspozycji jedynie wąskie pole widzenia w lewym oku, powitałam miłego pana szerokim uśmiechem. Odebrałam przesyłkę, podpisałam co trzeba i już zamykając drzwi roześmiałam się w głos kręcąc z niedowierzaniem głową.

W czasie gdy ja zamartwiałam się realizacją jednego z możliwych scenariuszy, los przygotował dla mnie zupełnie inny bieg wydarzeń. I to taki, który - gdybym go przewidziała - stanowiłby zasadniczy powód do zmartwień (zwykle jest dla mnie nie do pomyślenia, aby otworzyć komukolwiek drzwi przed zrobieniem porannej toalety i ubraniem się, a przynajmniej otwarciem obojga oczu!). Wobec tego mój “prawdziwy” powód do zmartwień musiałby brzmieć: “co będzie, jeśli kurier przyjedzie za wcześnie?”. 

Zapasy dla zapaśników

Życie lubi zaskakiwać, o czym przekonuję się raz po raz, dlatego martwienie się na zapas naprawdę mija się z celem. Teraz, dzięki sytuacji z kurierem, za każdym razem gdy zachciewa mi się kręcić w głowie abstrakcyjne filmy, wystarczy że spojrzę na kijki do nordic walking. Przypominają mi nie tylko kuriera, który je dostarczył, ale przede wszystkim mnie zaskoczoną biegiem wydarzeń. I naprawdę odechciewa się wchodzić w kompetencje wróżbitom :) 

Jak to się ma do tego, co teraz się dzieje w moim życiu? Choćby tak, że przedwczesne stresowanie np. przebiegiem porodu jest bezcelowe, bo zwyczajnie nie mogę przewidzieć, jak będzie. Będzie, jak będzie. Ani lepiej, ani gorzej. A pracę z wizualizacją lepiej zostawię sobie do bardziej przewidywalnych celów :)


fot.www.multishop24.pl
fot.www.english.hidden-science.net

czwartek, 17 października 2013

Obrazek czas zacząć!

Kiedyś obiecałam sobie, że jak będę w ciąży, to własnoręcznie namaluję mojemu dziecku obrazek z Aniołem Stróżem. Podobny do tego, jaki wisiał w pokoiku dziecięcym nad moim łóżkiem przez wiele lat.

Wygląda na to, że właśnie przyszedł ten czas :) 

Przede mną kilka miesięcy, więc nie pali się, ale chyba lepiej zacząć wcześniej, niż później. Podobno nieużywany talent zanika, a przez ostatnie lata trochę odzwyczaiłam rękę od rysowania... 

Jutro wybieram się do sklepu dla plastyków po papier o specjalnej fakturze, na którym będzie dobrze wyglądał rysunek wykonany pastelami.  

Na samą myśl o rysowaniu odczuwam już ten dreszcz emocji, który towarzyszył mi w dzieciństwie, gdy zamykałam się w pokoju na wiele godzin, aby się twórczo spełniać :)

Zobaczymy, co z tego wyniknie tym razem! 


fot.www.poziomkislow.wordpress.com

poniedziałek, 14 października 2013

Lista lektur (nie)obowiązkowych

Już na początku ciąży dostałam od kobiet-matek z rodziny książki o ciąży, porodzie, połogu, pierwszym roku życia dziecka. I jakoś ciągle mnie do nich nie ciągnie. 

Zapisałam się na newslettery kilku portali tematycznych, ale od nadejścia maila do przeczytania go jeszcze daleka droga. 

Nie kupiłam ani jednej gazety poświęconej dziecku, ciąży, czy macierzyństwu. W kolejce do przeczytania mam kilka egzemplarzy magazynów kobiecych, których tematyka dużo bardziej mnie interesuje. 

Tematy ciążowe wydają mi się ciągle zbyt odległe, abstrakcyjne, a chwilami przerażające (opisy komplikacji okołoporodowych). Z jednej strony nie chcę się zmuszać do tych lektur, skoro nie czuję potrzeby, ale z drugiej...czy nie będę sobie za kilka miesięcy pluła w brodę, że nie przygotowałam się odpowiednio?

Tu pojawia się pytanie zasadnicze: do czego tak właściwie literatura może mnie przygotować? Do bycia mamą? Do posiadania dziecka? Do organizacji życia z dzieckiem...? 

Obawiam się, że dopóki nie odpowiem sobie na pytanie, co dokładnie chcę znaleźć w tych książkach, nie będą one dla mnie przydatne. Tym samym nie będę odczuwała braku, jeśli ich nie przeczytam. 


fot.www.livinggreenwithbean.com

piątek, 11 października 2013

Z cudzego doświadczenia

Zauważyłam, że DZIECI to temat rzeka i właściwie każde babskie spotkanie można by przetrwonić na takie rozmowy. Pewnie jak moje dziecko już się narodzi to i mnie to nie ominie, bo ulegnę pokusie chwalenia się, czego to mój maluch nie zrobił :) 

Póki co jednak uważnie filtruję informacje wyłapując te, na które mam aktualnie zapotrzebowanie. Czyli te uspokajające, że jest i będzie OK i że dam sobie ze wszystkim radę. 

Z maminych mądrości wyłowiłam ostatnio kilka ważnych dla mnie punktów: 

1. Umiar wychodzi na zdrowie 

Położna, która chodziła po porodzie do mojej koleżanki powiedziała jej, że dzieciom ze zbyt czystych, tzw. sterylnych domów zawsze się coś przyplącze. Jak nie alergia, to inne "uczulenie" na czystość i nienaturalne warunki życia. Te z brudniejszych domów, nawet lekko patologicznych, są zwykle zdrowsze - bardziej zahartowane. Podobnie matki, które na siebie i dziecko nadmiernie "chuchają" mają więcej problemów wszelakich.

Niestety nie wiem, gdzie leży granica między czystością a przesadą, ale taka opinia uspokoiła mnie o tyle, że jeśli w pierwszych tygodniach po porodzie sprzątanie od czasu do czasu przegra u mnie z potrzebą snu, to świat się nie zawali :)

2. Błędy rodzicielskie

Znajomy, jak tylko dowiedział się o mojej ciąży, wyrwał się tylko z jedną radą. "Ciesz się tym okresem i tym, co się dzieje w twoim ciele. I nie próbuj robić wszystkiego idealnie, bo to niemożliwe". 

No tak, proste. Właściwie dobrze jest mieć taką świadomość od samego początku - żeby uniknąć rozczarowań i nie zagnębiać się, gdy braknie mi na coś sił. Albo gdy popełnię jakieś błąd zaniechania przez chociażby niewiedzę. 

3. Mniejsze zło

Często przepytuję znajome o to, jak bardzo przestrzegały ciążowej diety. Głównie dlatego, że sama podchodzę do tematu świadomie, ale wielokrotnie ulegam różnym zachciankom. I nie zawsze udaje mi się obyć bez wyrzutów sumienia, że coś nie było najlepszym wyborem jeśli chodzi o inwestycję w zdrowie dziecka. Akurat nie jestem zwolenniczką podejścia, że w ciąży należy sobie folgować i pozwalać na wszystko. Może dlatego, że jeszcze żaden smak i zachcianka nie wyciągnęły mnie z łóżka w środku nocy i nie kazały pędzić do najbliższego sklepu całodobowego. Jasne, mam ochotę na różne rzeczy, ale nie w dużo większym stopniu, niż przed ciążą. Teraz jest tylko taka różnica, że moje bycie łasuchem mogę jakoś uzasadnić :)

Dlatego przypadły mi do gustu słowa koleżanki, która choć preferuje zdrowe odżywianie, pozwalała sobie w ciąży na różne odstępstwa. Stwierdziła, że niezjedzenie słoika nutelli bardziej by jej zaszkodziło niż zjedzenie, bo na walkę z pokusą zużyłaby za dużo energii, a poza tym wydzieliły by się w jej organizmie jeszcze hormony stresu. Stawiając na nutellę, wybrała więc mniejsze zło! :)

4. Najlepsza mama

Ostatnia wysłuchana mądrość to taka, żeby...nie słuchać zbyt wielu mądrości :) Nie dać się zwariować opiniom ekspertów, nie czytać za wiele gazet dla rodziców itp. I najważniejsze - nie dać sobie wmówić, że jest się gorszą mamą jeśli się nie spełnia jakiegoś warunku "idealnego macierzyństwa". 

Cenna uwaga, bo faktycznie jeśli coś jest w modzie np. karmienie piersią, to przyznanie się do tego, że wybrało się karmienie butelką, może się wiązać ze społecznym potępieniem (co to za matka, która nie da dziecku tego co najlepsze?!). Warto być przygotowanym na taką konfrontację, ale jednocześnie umieć obronić własny wybór tego, co najlepsze dla mnie i dziecka. Mówiąc "obronić" mam na myśli przestrzegać, a nie tłumaczyć się. Jedno z praw asertywności zakłada, że nie musimy się nikomu tłumaczyć z własnych decyzji.  


fot.www.visitlondon.com

czwartek, 10 października 2013

Doping na porodówce?

Niedawno obiło mi się o uszy, że w sporcie wyczynowym podczas zawodów słuchanie muzyki jest zakazane, bo działa ona ... dopingująco. 

Skoro jest to tak silny motywator dla organizmu, to może na porodówkę zgłoszę się pojemnym odtwarzaczem mp3 i słuchawkami??? 

Koniecznie muszę ten pomysł omówić z lekarzem! :)  


fot.www.eidynamics.com 

środa, 9 października 2013

Szczęśliwa mama = szczęśliwe dziecko

Nie odwrotnie. Choć wiele osób twierdzi, że jest inaczej, ja się tego trzymam rękami i nogami.

Zawsze szczerze było mi żal tych kobiet, które dały sobie wmówić, że odkąd stały się matkami powinny zadowolić się spełnieniem w macierzyństwie i zapomnieć o reszcie świata. Skoro jednak zdecydowały się podjąć tej jakże odpowiedzialnej roli, to teraz muszą konsekwentnie pchać ten wózek - dosłownie i w przenośni, 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. 

Bycie matką jest ważną, a dla wielu kobiet najważniejszą rolą w życiu. Ale nie jedyną. Wciąż pozostajemy kobietami, partnerkami, pracownicami, przedsiębiorcami itd. Macierzyństwo nie przekreśla pozostałych funkcji, choć z pewnością jest na tyle absorbujące, że wymaga niemałych zdolności organizacyjnych, żeby pogodzić je z innymi sprawami. 

Zdaję sobie sprawę, że to dość niepopularne stanowisko wśród kobiet, które wyznają zasadę, że dziecku trzeba się poświęcić bez reszty. Że dziecko jest najważniejsze, potrzeby matki są drugorzędne, a właściwie nigdy nie realizowane, bo nie dopuszczane do głosu. 

Tak długo, jak życie mnie nie przekona, że jest inaczej, będę zwolenniczką podejścia, że im matka jest szczęśliwsza, tym bardziej dziecko na tym korzysta. Dlatego chcę być zadowoloną z siebie kobietą, spełniającą się na różnych polach po to, aby dziecko widziało mnie uśmiechniętą i szczęśliwą. 


fot.www.relationalmentalhealth.wordpress.com

wtorek, 8 października 2013

!!!

Gdy zobaczyłam dziś na monitorze, że mam w brzuchu już nie fasolkę, nie haribo, ale maleńką człekokształtną istotkę, zatkało mnie totalnie. 

Jedyne, co byłam w stanie wydusić, to nieudolne pytanie: "Ile to...to mierzy??". 

"To nie to to, tylko twoje dziecko."- usłyszałam serdeczny głos pani doktor.

Zaczęłam się tłumaczyć (chyba głównie przed sobą), że jeszcze ciągle to do mnie nie dociera, że wewnątrz mnie pływa sobie taki ludzik. Lekarka, która zapewne niejedno już w gabinecie widziała i słyszała, powiedziała: "spokojnie, niektóre kobiety dopiero na porodówce się reflektują, że może już czas wymyślić dziecku jakieś imię". Uff, nie jest ze mną chyba aż tak źle :)  

Wyszłam z gabinetu, a w głowie do teraz dźwięczy mi: "moje dziecko, moje dziecko, moje dziecko...". 


fot.źródło własne

poniedziałek, 7 października 2013

Trzeba, muszę -> chcę!

Po rozważaniach na temat komunikacji lekarz-pacjent pora na krytyczniejsze przyjrzenie się własnym komunikatom. Nie tylko tym adresowanym do innych, ale również do siebie samej. Tym drugim może nawet poświęcę więcej uwagi.

Zainspirowana psychoonkologią i wagą, jaką w procesie zdrowienia przykłada się do semantyki, uznałam że ciąża jest znakomitym okresem w życiu, aby ową semantykę nieco uzdrowić. 

Lepiej zapobiegać niż leczyć

W przeszłości już wielokrotnie zastanawiało mnie, dlaczego praca nad sobą, jaką wykonują osoby chore na raka, nie jest rutynowo przepisywana na receptę wszystkim nam w ramach profilaktyki. Jeśli udowodnione jest, że zmiana sposobu myślenia w znaczący sposób wpływa na samopoczucie psychiczne i sprzyja zdrowieniu, to stosowanie tych technik powinno służyć też utrzymaniu dobrego stanu zdrowia. 

Choroba najczęściej jest sygnałem, że dotychczas robiliśmy coś, co nie było dla nas zdrowe. I dopiero po usłyszeniu diagnozy lokalizujemy ten słabszy obszar życia aby wprowadzić niezbędne modyfikacje celem przywrócenia równowagi. A gdyby tak już teraz, właśnie gdy jesteśmy w pełni zdrowi, wprowadzić pewne zmiany po to, by zdrowie zachować jak najdłużej? 

Słowa mają wielką moc. Tyle, że nie zawsze zdajemy sobie sprawę, co to dokładnie oznacza. Słowa wpływają na nasze emocje i naszą fizjologię. To dzięki nim tworzymy obraz otaczającego nas świata, innych ludzi i nas samych. Służą nam do opisu zjawisk, stanów uczuciowych, doznań zmysłowych, przedmiotów. Mogą inspirować, albo podcinać skrzydła. Mogą sprzyjać zdrowieniu i mogą zabijać. 

Zdrowa semantyka nie opiera się na zasadach poprawnej polszczyzny, słodko propagowanej przez profesora Miodka. Jej podstawą jest zdrowe myślenie, a ono z kolei opiera się na faktach - i tym różni się od myślenia pozytywnego czy negatywnego. 

Jak się okazuje, popularne myślenie pozytywne wcale nie jest dla nas najzdrowsze. Podejście do śmiertelnej choroby w stylu "na pewno wyzdrowieję" albo "muszę wyzdrowieć" nie sprawdza się. Po pierwsze nie jest zgodne z faktami (nikt nie ma gwarancji wyzdrowienia), po drugie niesie w sobie przywiązanie do rezultatu. Osoby myślące zdrowo powiedzą "mogę wyzdrowieć", co oznacza, że wierzą, że mają szansę na powrót do zdrowia i wiedzą, że mają wpływ na swoje leczenie. Jednocześnie nie przesądzają wyniku. 

Z tą filozofią zapewne nie zgodzą się różni guru sukcesu, propagujący myślenie życzeniowe i afirmowanie pożądanych stanów. A co daje osobom chorym praktykowanie takiego sposobu myślenia i werbalnego wyrażania myśli? 

Zapłacić podatki i umrzeć

"Muszę wyzdrowieć", tak jak każde inne "muszę" kojarzy się z dużym wysiłkiem, z robieniem czegoś, na co nie ma się ochoty, z czymś narzuconym z zewnątrz. Uczeń, który musi odrobić zadanie, niechętnie się za nie zabiera. Ale gdyby tylko chciał je odrobić...podszedł by do tego obowiązku z zupełnie inną energią, potraktował by je jako wyzwanie, a może nawet ciekawe zajęcie. Stałoby się tak tylko dlatego, że nasz mózg zupełnie inaczej interpretuje polecenia "muszę coś zrobić" niż "chcę coś zrobić". Zdrowe myślenie zakłada, że w życiu tak naprawdę niewiele rzeczy "musisz". Większość spraw do załatwienia jest wyborami, dlatego nie ma sensu nadmiernie stresować się przymusem, jeśli o wiele sprawniej będziemy funkcjonować chcąc coś robić. Czyli gdy potraktujemy siebie po dobroci. 

Pamiętam, jak na jednym z warsztatów z komunikacji inter- i intrapersonalnej trenerka do znudzenia korygowała wypowiedzi uczestników, twierdzących, że mają tak wiele "musów" na głowie (muszę iść tam i tam, muszę załatwić to i tamto). "Musisz czy chcesz?" - prosiła o doprecyzowanie. W końcu, udając zniecierpliwioną, powiedziała: "Jedyne co musisz, to zapłacić podatki i umrzeć - cała reszta jest dowolnością". 



Nazwij rzeczy po imieniu...

Do dziś, gdy przytłacza mnie jakiś przymus, przypominam sobie o tych nieszczęsnych podatkach i lekko rozbawiona próbuję przeformułować swoje zniechęcające zdania-polecenia. A w ciąży całkiem ich sporo. No bo muszę się dobrze odżywiać, muszę się wysypiać, muszę ćwiczyć, muszę na siebie uważać...

Weźmy ten pierwszy przykład - muszę się zdrowo odżywiać. Naprawdę muszę? Oczywiście że nie. Ale chcę. Bo to dobre dla mnie i dziecka. Zatem gdy do przygotowywania posiłków podchodzę z nastawieniem "chcę ugotować obiad", to od razu chętniej się tym zajmuję, niż gdy myślę "muszę ugotować obiad". A że nie przepadam za gotowaniem, to zmiana z "muszę" na "chcę" robi w mojej głowie ogromną różnicę.

Innym "musizmem" jest codzienne wklepywanie kremu przeciw rozstępom. Na początku było to dla mnie dość uciążliwe, bo przed ciążą balsam do ciała po kąpieli wklepywałam dość nieregularnie. A teraz zależy mi, żeby robić to codziennie. Więc tak naprawdę chcę to robić, choć niejednokrotnie nie mam na to ochoty (bo np. jestem zmęczona albo zwyczajnie nie chce mi się wykonywać kolejnego zabiegu pielęgnacyjnego w czasie wieczornej toalety). Ale faktem jest, że wcale nie muszę. Nikt mnie nie zmusza, jest to moja własna inicjatywa. 

...a zmienią się w oka mgnieniu

Słowa mają wielką moc. Wie o tym każdy marketingowiec, polityk, komik, psycholog etc. Tak naprawdę każdy z nas może korzystać z dobrodziejstwa słownika i dobierać najbardziej adekwatne pojęcia do opisu sytuacji. Takie, które są oparte na faktach, są wspierające, które mózg łatwo zinterpretuje w optymalny sposób i przetworzy na właściwe działania.

Dlatego warto "robić" zamiast "próbować" (próbowanie nie jest żadnym działaniem), a zamiast wykręcać się "brakiem czasu" przyznać, że przeznaczamy czas na inne ważne dla nas sprawy. Możemy wzbogacać nasze życie o "cenne doświadczenia" zamiast "ponosić porażki", a "problemy" zastąpić "wyzwaniami". 

A teraz muszę iść spać :) Wcale nie chcę, ale oczy same... Rozumiecie, nie chcę, ale muszę :) 

(i nauka poszła w las! ;p)


fot.www.cincibility.wordpress.com
fot.www.runnersworld.com

Ciążenie ciąży

Mama mojej koleżanki powiedziała kiedyś z zachwytem "jak to fajnie, że teraz dziewczyny podkreślają to, że są w ciąży, że fajnie się ubierają, że widać je na ulicach". Kiedy sama podpytałam moją mamę, jak to było w "tamtych" czasach, otwierałam szeroko ze zdumienia oczy gdy mówiła, że nie było czegoś takiego jak spodnie ciążowe. 

Cieszę się, że moja ciąża przypada na czas, kiedy modne jest eksponowanie swoich krągłości. Cieszę się, że współcześnie w sklepach jest ogromny wybór fasonów i wzorów dedykowanych kobietom w tym niezwykłym okresie. Dzięki temu nie trzeba się zadowalać ubraniami w rozmiarze XXL tylko dlatego, żeby objęły duży brzuch. Choć i dziś, mimo takiej podaży ciążowej garderoby, spotykam jeszcze ciągle szare kobiety, odziane w za duże męskie kurtki, w których wyglądają raczej jakby nieudolnie ukrywały nadwagę, niż zaawansowaną ciążę.  

Niestety ubrania ciążowe mają swoją cenę (podobnie jak wszystkie produkty mające w swojej nazwie słowo "ślubne", "weselne", czy "dziecięce"), a ciąża - zwłaszcza ta widoczna - trwa zaledwie kilka miesięcy i po takim okresie wiele z tych ubrań nawet nie nosi śladów użytkowania, a już stają się bezużyteczne. Jednak z doświadczeń wielu moich znajomych kobiet wynika, że wcale nie trzeba dużych inwestycji, by w ciąży wyglądać kobieco i po prostu ładnie. Sama dostałam sporo ubrań ciążowych od koleżanek, które kiedyś były w ciąży i już z tego asortymentu jestem w stanie skomponować parę niezłych zestawów. 

Pamiętam, że w czasach, kiedy jeszcze sama nie byłam w ciąży, jedynymi ciężarnymi, które rzucały mi się w oczy były kobiety zadbane, radosne, wyprostowane, dumnie prezentujące swój brzuszek. Myślałam wtedy z zachwytem: tym kobietom ciąża nie ciąży. 


fot.www.happymum.pl

niedziela, 6 października 2013

Lekcja komunikacji

Dziś dzwoniłam umówić się na badania prenatalne. Przed tym terminem mam się spotkać z moim lekarzem prowadzącym, aby "upewnić się, że ciąża nie jest obumarła". No tak, zanim wydam te kilkaset złotych, lepiej mieć pewność, że wszystko jest w porządku. To dla uniknięcia ewentualnych rozczarowań, bo przecież ciąże obumarłe na tak wczesnym etapie się zdarzają. 

Zastanawiam się, czy jest jakaś dobra forma przekazywania ludziom pesymistycznych wiadomości. Mogłoby się wydawać, że złe wieści to zawsze złe wieści, niezależnie od formy. Ale czy na pewno? Czy nie inaczej odbiera się komunikat: "chcemy potwierdzić, że dziecko rozwija się prawidłowo" niż "chcemy sprawdzić, czy nie ma wad genetycznych"? 

W większości przypadków odbiór jest zależny od wrażliwości odbiorcy, ale przecież nie bez znaczenia jest też forma przekazu. Oczywiście są sytuacje, takie jak informowanie rodziny o śmierci jednego z jej członków, w których żadne słowa nie brzmią dobrze. Jednak w przypadkach, w których sprawy nie są ostateczni przesądzone, dobór słów przez personel medyczny ma niebagatelne znaczenie. Mam tu na myśli przekazywanie informacji poprzedzających badania, na przykład mówiące o celu badania. 

Podszyte strachem 

Wiele moich koleżanek na badania prenatalne szło zestresowanych. No bo przecież chodzi o wykluczenie poważnych wad. Zwłaszcza, że badania wykonywane są w takim terminie, do którego według polskiego prawa dopuszcza się legalną aborcję. No i jak z taką świadomością ma sobie poradzić kobieta w ciąży? Skoro aborcja wchodzi w grę, to znaczy, że wynik badania może być zły. Ledwo się zdążyła przyzwyczaić do myśli że będzie mamą, a tu za chwilę może się okazać, że jednak nie??

Te wszystkie myśli w głowie ciężarnej nie są najbardziej pożądane z punktu widzenia jej komfortu psychicznego i nastawienia emocjonalnego. Wiadomo, że nie sposób wykluczyć wszystkich stresorów. Myślę jednak, że warto dołożyć wszelkich starań, aby komunikaty raczej utwierdzały przyszłe mamy w przekonaniu, że badania są rutynowe, a wszelkie komplikacje omawiać dopiero w konfrontacji z faktami, czyli wynikami badań. Jeśli w ogóle będzie taka konieczność.



Szklanka do połowy pełna

Takie są moje osobiste preferencje. Lubię się czuć potraktowana jak indywidualny pacjent. Nie potrzebuję wiedzieć, czy z moimi objawami mieszczę się w średniej i czy przebieg mojej ciąży jest taki, jak u np. 73% populacji. Statystyki nie sprawiają, że czuję się lepiej, zdrowiej, normalniej, pewniej. Tym, co odpowiada za moje dobre samopoczucie jest świadomość, że lekarz - znając te wszystkie statystyki - przekazuje mi informacje wyłącznie na mój temat. Jeśli jest wszystko OK, to nie muszę wiedzieć, jak jest u innych pacjentek, jaki jest procent poronień albo wystąpienia chorób genetycznych.

Chcę się w pełni cieszyć moją ciążą tak długo, jak długo mam ku temu powody. Dlatego, pomimo iż niestety już zasiano mi ziarno niepewności i obaw związanych z badaniami prenatalnymi, przez dwa najbliższe tygodnie oczekiwania postaram się tegoż ziarna przynajmniej "nie podlewać". 

Właśnie zdałam sobie sprawę, że zachowuję się trochę tak, jak pewna pacjentka onkologiczna. Do rozmów o jej stanie zdrowia upoważniła męża, który zamiast niej omawiał cały proces leczenia z lekarzami. Sama nie czytała nawet wyników badań, bo jak powiedziała: to by ją zabiło. Mąż miał za zadanie przekazywać jej tylko takie fakty, które były choć trochę pozytywne i dawały nadzieję. Cała reszta, w tym rokowania, zupełnie jej nie obchodziły.

To się nazywa wyparcie doskonałe! 


fot.www.candornews.com
fot.www.miastokolobrzeg.pl

piątek, 4 października 2013

Kreatywne hormony

Nie wiem, co sprawiło, że mój organizm, a zwłaszcza mój umysł tak się zmobilizował. Tym razem jednak zamiast dociekać przyczyn po prostu bardzo się cieszę, że moje ciało staje na wysokości zadania podsuwając mi warte rozważenia rozwiązania.

1. Adapter do pasów bezpieczeństwa do samochodu - genialny wynalazek, w który warto się wyposażyć. Właśnie sobie przypomniałam, która znajoma niewiasta będąca ostatnio w ciąży może taki mieć. Zadzwoniłam - pożyczy. Jesssss!

2. Zdrowe jedzenie - coś, o co zdecydowanie warto się postarać. Ale czy koniecznie samemu? Mogę poprosić o pomoc osobę z rodziny, która uwieeeeelbia gotować i która chętnie wspiera każdego w kulinarnej potrzebie. Zamówię więc "abonament" na domowej roboty wędlinę (zamiast sklepowej szynki naszpikowanej konserwantami). Zadzwoniłam - nie ma problemu. Jesss!


Powyższe sytuacje to jednak wyjątki. Zwykle proszenie wcale nie przychodzi mi tak łatwo. Tym razem zachęciłam się podstępem, a właściwie świadomością, że tak naprawdę ludzie lubią pomagać innym, bo mają z tego satysfakcję. Ostatecznie obie strony odnoszą korzyść. Proszący otrzymują wartość rzeczową, a proszeni - emocjonalną, w postaci dobrego samopoczucia. 

Tym sposobem rozszerzyłam swój krąg wsparcia. I choć od początku nie byłam i nie jestem sama ze swoją ciążą, to jednak troska i zaangażowanie większej ilości osób sprawia, że coraz poważniej myślę, że DAM RADĘ.  


fot.www. motivationispower.pinger.pl

czwartek, 3 października 2013

To wyjdzie naturalnie!

Znajoma fizjoterapeutka, z którą omawiałam ćwiczenia zalecane w ciąży, w znakomity sposób zakończyła swoją mini prelekcję: 

"A co do samego porodu, nie ma co o nim za dużo myśleć. Trzeba podejść jak do zadania - zrobić i tyle. Po prostu nie ma innego wyjścia!"

Jakże spodobała mi się ta gra słów!

Takoż się właśnie będę do dziecka na porodówce zwracać: wychodź tędy, innego wyjścia nie ma :)


fot.www.dzidziol.pl


środa, 2 października 2013

Z(a)niżona kobiecość

Ciąża stawia przede mną kolejne wyzwanie. 

Właśnie przymierzam się do czasowej rezygnacji z obcasów. Nie z dnia na dzień, żeby dać sobie czas na odzwyczajenie stopy i siebie, ale chcę to zrobić zanim jeszcze nabędę dodatkowe kilogramy. Chcę to zrobić po dobroci i prawie z własnej woli :)

Po latach "treningów" akurat nie boję się utraty równowagi czy upadków, ale może lepiej nie narażać kręgosłupa i stawów na nadmierne obciążenie, bo przecież i tak zmiana sylwetki, wagi i przesunięcie środka ciężkości wystarczająco je nadwyręży. Dodatkowo wizja obrzęków i żylaków skutecznie mnie przekonuje do powzięcia takiego poświęcenia.

Ok, no może nie jest to ogromne poświecenie, ale dla kobiety, która zakłada szpilki częściej niż od święta, jest to zdecydowanie zauważalna zmiana.

Dziwnie, nieswojo, nisko. Inaczej stawiany krok, inne kołysanie bioder, mniej smukła łydka. No i "gołe" 175 cm wzrostu. 

Czas na kapelusz? :)

Szkoda, że nie gustuję w kapeluszach - z pewnością łatwo uzupełniłyby brakujące centymetry. Ale cóż, nie każdy może być prof. Katarzyną Popiołek. W tej chwili już nie potrafię sobie nawet przypomnieć, czy na zajęcia też przychodziła w kapeluszu... muszę podpytać aktualnych studentów!

Nie, jednak w moim przypadku nie będzie zamiany obcasów na kapelusz. A więc na co? Jak uzupełnić brak tak kobiecego gadżetu? Dobrze, że przynajmniej z torebki nie trzeba rezygnować, choć przypuszczam, że niejeden fizjoterapeuta zaleciłby zastąpienie tejże plecakiem, aby uniknąć pogłębiania bocznego skrzywienia kręgosłupa.


Na razie jeszcze nie mam gotowej odpowiedzi. Jedno jest pewne - przede mną czas poszukiwań, eksperymentów i ponownego definiowania pojęcia kobiecości. Może ta zmiana akcentów pozwoli mi poczuć kobiecą siłę i atrakcyjność w innych, niż zewnętrzne, atrybutach?

Póki co liczę na to, że sobotni dodatek Gazety Wyborczej pozwoli mi zachować kontakt ze światem na wysokościach :)


fot.www.magnifazine.com
fot.www.cnn.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...