niedziela, 20 kwietnia 2014

Blaski i odcienie ciąży

Kilka dni przed terminem porodu uważam za dobry czas na podsumowanie ciąży. Właściwy tytuł powinien brzmieć "blaski i cienie", bo przecież ostatnich 9 miesięcy nie było nieustającą sielanką. Jednak na razie skupię się na jasnych stronach. Po pierwsze dlatego, że jeszcze je pamiętam :). Po drugie negatywy wydają mi się dość oczywiste i związane są głównie ze zmianami samopoczucia, wyglądu, kondycji, stylu życia. Co więcej pozytywne aspekty były tymi, które mnie w dużej mierze zaskoczyły, bo za czasów, gdy uważałam, że macierzyństwo jest nie dla mnie, nie potrafiłam się doszukać ani jednego plusa bycia w ciąży. Jak pamiętacie z poprzednich wpisów, kobiet w ciąży było mi najczęściej żal ze względu na konieczność dźwigania ciężaru fizycznego i emocjonalnego...

Dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, że tych 9 miesięcy było czasem wyjątkowym. I wcale nie dlatego, że mogłam być rozkapryszoną księżniczką, wokół której wszyscy skakali i spełniali zachcianki (tak na dobrą sprawę ani razu nie obudziłam męża w środku nocy z poleceniem przywiezienia mi ze sklepu czegoś specjalnego do zjedzenia). Też nie dlatego, że mogłam wymigiwać się od różnych obowiązków pod pretekstem gorszego samopoczucia. Jakoś nie miałam potrzeby "nadużywania" swojego stanu. Różne humory, jeśli już mnie dopadały, nie odbiegały swoim natężeniem od tych sprzed ciąży, więc raczej nie umęczyłam otoczenia (chyba :)). Jeśli już musiałam się wygadać, szczęśliwie udawało mi się znaleźć odpowiedniego adresata, albo odpowiednią aktywność do rozładowania napięcia. 

Plusy dodatnie 

Do czynników ułatwiających przetrwanie ciąży, choć zupełnie ode mnie niezależnych, zdecydowanie zaliczam porę roku i warunki pogodowe. Gdyby zachodzenie w ciążę odbywało się na życzenie, polecałabym każdemu wakacje, tak by ostatni trymestr przypadał na przełom zimy i wiosny, kiedy temperatury nie są nieznośnie wysokie (brak obrzęków i lejącego się potu z czoła). Ja miałam dodatkowo to szczęście, że tegoroczna zimna była wyjątkowo mało zimowa, więc nie było ryzyka poślizgnięcia się na lodzie, czy poważnego przemarznięcia. Przeciwnie, miałam do dyspozycji wiele bardzo ciepłych dni już w lutym, a marzec i kwiecień były już prawdziwie wiosenne. To dawało okazję do spędzania czasu na świeżym powietrzu i pozytywnie wpływało na moje samopoczucie. Warunki drogowe były bardzo dobre, dzięki czemu mogłam przemieszczać się samochodem praktycznie bez ograniczeń (z adapterem na pas) do samego końca. 

Okres ciąży był dla mnie okazją do przewartościowania wartości. Od momentu, gdy postawiłam na pierwszym miejscu dbałość o siebie ze względu na noszone pod sercem dziecko, cała reszta spraw ważnych i ważniejszych ułożyła się we właściwej kolejności już sama. Dobro dziecka okazało się dla mnie tak silnym punktem odniesienia, że właściwie nie miałam większych wątpliwości odnośnie podejmowanych decyzji. Nagle wiedziałam, w co warto inwestować czas i energię, a co sobie podarować (choćby tymczasowo) i o dziwo z czasem coraz mniej buntowałam się przeciwko ograniczeniom, jakie ten stan nakłada. Z tego doświadczenia biorę sobie wniosek, że jeśli w przyszłości postawię sobie inny - równie ważny - cel, to jestem w stanie wiele w życiu przemeblować, żeby go zrealizować. I zrobię to z poczuciem, że naprawdę warto. 

Innym moim okołociążowym spostrzeżeniem jest fakt, że nauka świadomego oddychania i skupienia się na ciele doprowadziła do zwiększenia samoświadomości. Stopniowo stawałam się coraz bardziej asertywna i wiedziałam, czego chcę. Szczytem determinacji było poszukiwanie w 8 miesiącu ciąży wody w atomizerze (albowiem wyczytałam, że przydaje się na porodówkę do spryskiwania twarzy), a gdy nie upolowałam jej w kilku drogeriach, postanowiłam zadowolić się samym spryskiwaczem, do którego po prostu wlewa się wodę. Ale i zdobycie tegoż akcesorium nie przyszło mi łatwo (w marketach rozglądałam się za czymś takim pomiędzy sprzętami fryzjerskimi, a ogrodowymi), jednak szukałam aż do skutku, aby z dumą wreszcie wykreślić tą pozycję z listy wyprawkowej. Nie miałam pojęcia, że taki ze mnie uparciuch :)

W czasie tych kilku miesięcy odkryłam w sobie spokój. To taki rodzaj pewności, że wszystko tocząc się swoim rytmem zmierza we właściwym kierunku. I że nie muszę niczego popędzać, przyjdzie w swoim czasie. Jak choćby faza wicia gniazda, która dopadła mnie dość późno. Dzięki temu coraz lepiej potrafię cieszyć się stanem obecnym i dniem dzisiejszym bez zbytecznego zamartwiania się o jutro, albo o to, co za rok. To dla mnie niezwykła przemiana, ponieważ dawniej bardziej zajmowało mnie to, co jeszcze przede mną, co niezrealizowane, niż bycie tu i teraz. Nie znaczy to, że teraz już nie robię planów na przyszłość albo że niczym się nie martwię. Różnica polega na tym, że mając milion spraw do załatwienia potrafię się wyłączyć i nie myśleć o nich non stop. Robię stop-klatkę i korzystam z uroków chwili bieżącej. 

Obok spokoju rozwinęłam też w sobie elastyczność. Mam na myśli zgodę na nieoczekiwane zwroty akcji bez poczucia rozczarowania, że "przecież nie tak miało być!". Jestem bardziej otwarta na wydarzenia losowe, czyli wszelkie miłe i mniej miłe niespodzianki, co jest u mnie kompletną nowością, jako że zwykle lubiłam być panią sytuacji i mieć poczucie kontroli nad wszystkim w swoim życiu. Jestem mile zaskoczona tą otwartością, gdyż kurczowe trzymanie się swoich własnych wytycznych niejednokrotnie wpędzało mnie w poczucie nieskuteczności i zwątpienia, że coś idzie nie po mojej myśli. A w życiu nie wszystko jest takie, jak chcemy, dlatego z im większym luzem uda mi się do niego podejść, tym mniejsze koszty psychiczne poniosę. 


Przez cały okres ciąży w przeważającej większości cieszyłam się względnie dobrym nastrojem. Mogę więc śmiało powiedzieć, że ta rzekoma ciążowa humorzastość nie dopada wszystkich bez wyjątku. Oczywiście postronni obserwatorzy mogą mieć inne zdanie w tym temacie, ale piszę jak jest z mojego punktu widzenia. Bo tak się składa, że gdy miewam okresy emocjonalnej chwiejności, to jest to dla mnie samej nie mniej uciążliwe niż dla otoczenia (dokładnie tak, nie mogę wtedy ze sobą wytrzymać!).

I jeszcze słówko o mojej formie fizycznej. Z dumą mogę powiedzieć, że udało mi się zachować taką sprawność ciała, która pozwoliła mi na robienie sobie samodzielnego pedicure i innych zabiegów kosmetycznych nawet w 9 miesiącu. Nie powiem, że była to bułka z masłem, bo obcinanie paznokci stóp było dłuuugim rytuałem, ale byłam zadowolona z tego zakresu samodzielności przy dużym już brzuchu (mogło być przecież znacznie gorzej). A jeśli już z rzadka prosiłam o pomoc w założeniu skarpetek, to raczej z lenistwa, niż z fizycznej niemożliwości. Za to nie było "zmiłuj" jeśli chodzi o poruszanie się, bo klatka schodowa w domu wymusza bycie w ciągłym ruchu, a przebiegów w dół i w górę każdego dnia robi się sporo (im bardziej zaawansowana skleroza, tym więcej :)). 

Do fizycznych aspektów dobrego samopoczucia zaliczam też zdrowie jako takie. Mimo jesieni i zimy w ogóle nie chorowałam, co cieszyło mnie szczególnie, gdyż podobno w ciąży miewa się obniżoną odporność. Nie sądzę jednak, że w moim przypadku odporność wzrosła, po prostu zdrowie musiało być efektem większej dbałości o siebie (np. w zimie ubierałam czapkę, bo ciepło było ważniejsze niż nienaruszona fryzura). Liczę na to, że ta troska o zdrowie zostanie mi na dłużej, bo jako matka muszę być podwójnie zdrowa, aby móc się zajmować delikatnym i wrażliwym maluszkiem. 

Po 9 miesiącach z zadowoleniem podsumowuję, że ciąża upłynęła mi naprawdę sympatycznie. Była okresem licznych zmian, odkryć, doznań, doświadczeń. Niezależnie od tego, czy odczucia te były spowodowane zmianami hormonalnymi czy jakimikolwiek innymi czynnikami, cieszę się, że stały się moim udziałem. Dzięki temu jestem żywym przykładem na to, że ciąża nie musi ciążyć!

Rekomendacji brak

Czy polecam bycie w ciąży? Nie :) Nie mogę polecić, bo nie mogę zagwarantować, że każdej kobiecie ciąża upłynie tak radośnie jak mnie. Ja po prostu jestem szczęściarą, której los pozwolił cieszyć się tym stanem w takim stopniu. Ten blog też nie służy(ł) reklamowaniu ciąży, jako doświadczenia, które koniecznie warto zdobyć. Jest po prostu spisem subiektywnych odczuć, które w takiej kombinacji przydarzyły się akurat mnie. Przypomnę, że mi nikt nie był w stanie skutecznie "sprzedać" ciąży. Musiałam sama się do niej przekonać, dorosnąć, zapragnąć. I oto niepostrzeżenie jestem już na finiszu!

Pozdrawiam serdecznie wszystkich moich Czytelników!


Psycholożka (jeszcze) w ciąży


fot.www.mediacontour.com
fot.www.overgroundonline.com
fot.www.homegymz.com
fot.www.4hdwallpapers.com

piątek, 18 kwietnia 2014

(Przed)śmiertelnie ważny wpis

Swego czasu internet obiegła lista 5 rzeczy, których ludzie najbardziej żałują w chwili śmierci. Sporządzona została na podstawie rozmów z mieszkańcami/pacjentami hospicjum. 
1. Żałuję, że nie miałem śmiałości prowadzenia takiego życia, jakie uważałem za słuszne, a prowadziłem takie, jakiego oczekiwali ode mnie inni. 
2. Żałuję, że tak dużo pracowałem. 
3. Żałuję, że nie miałem śmiałości, by wyrazić swoje uczucia. 
4. Żałuję, że nie utrzymywałem relacji z przyjaciółmi.
5. Żałuję, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwym.  
Na uwagę zasługuje fakt, że jako czynnika unieszczęśliwiającego nie podano zbyt małej ilości pieniędzy albo zbyt niskiej pozycji zawodowej. A są to przecież kwestie, o które tak zażarcie w życiu walczymy, niejednokrotnie kosztem własnego zdrowia i bliskich związków! 

Nie wiem, jaki jest Wasz odbiór, ale na mnie ta lista zrobiła ogromne wrażenie. Uściślając - negatywne wrażenie. Z jednej strony zrobiło mi się żal tych ludzi, bo już nie mają czasu żeby cokolwiek nadrobić, ale z drugiej...no kurczę, ludziska - to (było) WASZE życie! Doprawdy tak trudno było zawalczyć o to, co najważniejsze?!

Taka była moja pierwsza, emocjonalna reakcja. Druga, po złapaniu dystansu, już znacznie spokojniejsza. Doskonale wiem, jakie czynniki leżą u podstaw takich wyborów (bo nie oszukujmy się - powyższe punkty są konsekwencjami wyborów, a nie wynikiem tak zwanego nieszczęśliwego zrządzenia losu). To my sami pozwalamy opanować się lękowi przed odrzuceniem, lękowi przed porażką i martwimy się o to, "co ludzie powiedzą". Zadziwiające, że często bardziej przejmuje nas opinia innych na temat naszych decyzji i zachowań, niż nasze własne poglądy! Wiem też, jaki opór trzeba pokonać (często wyłącznie nasz wewnętrzny), aby zawalczyć o takie wartości jak bliskość, szczęście, szczerość, wolność. 

Co z tą nieśmiałością?

"Żałuję, że nie miałem śmiałości" to dla mnie tyle samo, co "nie odważyłem się", "nie pozwoliłem sobie". Ale też "za mało chciałem", "nie doceniałem/nie zauważałem swoich pragnień" i przede wszystkim "zaniedbałem (siebie)". Przykre, że zabiegamy o tak wiele dóbr, a nie troszczymy się wystarczająco o siebie... 

No bo żeby tak zupełnie odpuścić? Przeżyć te 80 lat i nie zaznać spełnienia w tak istotnych sferach życia tylko dlatego, że nigdy się nie dopuściło do głosu głęboko ukrytych pragnień, nie pomyślało o sobie?

Co to za pragnienia? Wystarczy zrobić prosty test odpowiadając sobie na pytanie: 
- O co mielibyśmy ochotę poprosić, gdybyśmy mieli gwarancję, że nie dostaniemy odmowy? 
albo: 
- Co byśmy w życiu zrobili, gdybyśmy się nie bali?

Bogu, co boskie...

Wiecie, że ludzie bardziej żałują w życiu tego, czego nie zrobili, niż tego, co zrobili? To znaczy, że łatwiej przychodzi nam wybaczenie sobie błędów, niż życie z poczuciem niewykorzystanych szans. A skoro tak, to do dzieła! Żyjmy swoim życiem tak jak lubimy i potrafimy, od początku do końca. 

Dla kurażu i aby udowodnić, że się da, zachęcam do przeczytania tekstu "Póki żyjesz nie jest za późno". 

A z okazji zbliżających się Świąt życzę wszystkim, abyście gorzkie żale odmawiali tam, gdzie na to czas i miejsce, czyli w wielkim poście w kościele, ale we własnym życiu nie żałowali ani chwili! 

Radosnych Świąt! 


fot.www.dobramama.pl
fot.www.xola.com

środa, 16 kwietnia 2014

Środa Wielka jak nigdy

Dzisiejsza środa była dniem, w którym odebrałam rekordowo dużo telefonów i sms-ów. I wcale nie z gratulacjami poporodowymi albo życzeniami urodzinowymi. 

Właśnie dziś wszystkim moim bliskim znajomym, którzy mi wytrwale kibicują w ciąży, przyszło do głowy, żeby przeprowadzić kontrolę i sprawdzić, jak się mam. Nie wiem, czy liczyli na to, że usłyszą dobrą nowinę od szczęśliwej mamy z porodówki, czy jakąś inną rewelację. 

A może oni wszyscy przeczuwają coś, czego ja nie wiem? Na przykład że urodzę nazajutrz??

No nic, nie ma się co nakręcać. Ale może jutro zrobię sobie dzień bez telefonu, żeby mi uszy nieco odpoczęły :)


fot.www.sheknows.ca
    

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Do wyjścia? Tędy proszę!

Po dzisiejszej Całonocnej Wewnątrzmacicznej Masakrze Nogą Dziecięcą, rano dokładnie obejrzałam swój brzuch. W pewnej chwili myślałam już, że po kolejnym kopniaku w to samo miejsce (z lewej strony brzucha - patrząc z mojej perspektywy, czyli z góry, na wysokości pępka), moim oczom ukarze się chłopięca stopa wystająca beztrosko przez dziurę w moim brzuchu. 

Odczekałam chwilę - uff, nic takiego nie nastąpiło. Jednak uznałam, że dla pewności lepiej wziąć sprawy w swoje ręce i zawczasu poinstruować dziecko, którędy do wyjścia ma się sposobić. 

Jak zwykle przy naszych rozmowach, zapukałam do brzucha i powiedziałam wskazując palcem na dół: "Synuś, wyjście tamtędy, OK?" 

Nie wiem, czy posłuchał, czy po prostu zasnął zmęczony wielogodzinnym kopaniem. Grunt, że zyskałam chwilę spokoju, w czasie której mogłam na chwilę zasnąć :)


fot.www.narcissisticabuse.com

czwartek, 10 kwietnia 2014

Synuś, to Ty...?

Jak najprościej sprawdzić, czy ból w dole brzucha jest wywołany skurczem (na przykład przepowiadającym) czy to jedynie efekt kopniaka, jakim potraktowało mnie dziecko w pęcherz?

Odpowiedź brzmi: zapytać malucha!

Zwracam się więc do brzucha: "Synuś, to Ty?". Po chwili dostaję odpowiedź-kopniaka w inne partie brzucha, dzięki czemu wiem, że dziecko się właśnie uaktywniło i to ono dostarcza mi bodźców bólowych. 

:)

... nie ma to jak potęga matczynej wyobraźni hehe :)


fot.www.polskieradio.pl

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Przestroga nie tylko dla ciężarnych

Znacie powiedzenie "Uważaj o co prosisz, bo możesz to dostać"? 

Ten wpis piszę ku przestrodze. Jeśli ktoś jeszcze nie przekonał się we własnym życiu co do słuszności tej prawdy, to jeszcze ma szansę się nad tym zastanowić. Tymczasem przedstawiam moje doświadczenie.

Generalnie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona ze swojego życia. Wprawdzie chętnie dokonałabym paru zmian w sobie i otoczeniu, ale staram się nie wybrzydzać i doceniać to, co mam. Jednocześnie pracować nad tym, na co mam realny wpływ. Jest jednak taka rzecz, która mimo moich wielu prób, ciągle wymyka się spod kontroli. To jest sen. 

Jeśli wierzyć w prawdziwość teorii o sowach i skowronkach, to ja zdecydowanie należę do tych pierwszych. Niezależnie od pory pójścia spać, nie jestem zdolna wstać o poranku bez budzika. Oczywiście praca i inne obowiązki wymuszają pobudkę, ale bez zewnętrznego przymusu mój organizm nie reaguje na próby obudzenia się po dobroci. To sprawia, że niejednokrotnie miewam poczucie przesypiania życia, niewykorzystania czasu. Bywa, że mój brak dyscypliny w tym temacie przeszkadza mi bardziej, niż zwykle, więc sięgam po kolejną technikę, mającą zmienić mnie w rannego ptaszka. Niestety zmiany, nawet jeśli są, to krótkotrwałe i zawsze okupione ogromnym wysiłkiem. Ewidentnie czuję, że to próba zawrócenia kijem rzeki, działanie wbrew mojemu zegarowi biologicznemu. 

W takich momentach myślę sobie: jakże bym chciała budzić się co rano wyspana i rześka, tak bym nawet dzień wolny mogła spożytkować już od poranka, a nie dopiero leniwie od południa!

Gdy Morfeusz wypuszcza z objęć

Trzeci trymestr, a uściślając ostatnie dwa miesiące ciąży, to dla mnie wiele nieprzespanych nocy. Albo nie mogę się dobrze ułożyć, albo swędzi mnie skóra, albo muszę odwiedzić toaletę. Wielokrotnie zasypiam dopiero o 4.00, 5.00 nad ranem - już chyba tylko ze zmęczenia, przesypiam 3-4 godziny i budzę się. Początkowo bardzo mnie to męczyło, bo wolałam się wysypiać w nocy, a nie odsypiać potem za dnia nocy, która wcale nie musiała być zarwana. 

Nigdy wcześniej nie cierpiałam na bezsenność, przeciwnie - nie oszczędzałam sobie snu. Stąd nie miałam pojęcia, że to takie wyczerpujące. Gdy jednak nie skutkowały żadne metody uśpienia się (techniki relaksacyjne, powtarzanie mantr, uspokajanie oddechu, cieplejsze niż zwykle ubranie, gorący prysznic przed samym położeniem się do łóżka, długi spacer wieczorem itp.), postanowiłam zmienić nastawienie. Przestałam mianowicie traktować bezsenność jako problem i nie kładę się do łóżka zanim nie poczuję, że zaraz zasnę. Tym sposobem bywam aktywna przez całą noc, padam zmęczona ok. 6.00 i po trzech godzinach budzę się jakby nigdy nic. 

Mówię i mam!

W jedną z takich nocy, które dla mnie były dniem, zadowolona z faktu, że moja bezsenność przysłużyła się przeczytaniu dodatkowej książki, na którą normalnie nie wygospodarowałabym czasu, odkryłam, że oto właśnie moje prośby zostały wysłuchane. Bo czyż nie o to mi chodziło? Przecież chciałam wstawać o normalnej porannej porze pomimo późnego "sowiego" chodzenia spać. I dokładnie to dostałam. Nie dość, że mogę zasypiać później, to jeszcze wybudzam się po tej króciutkiej nocce sama, bez budzika. 

I wtedy przypomniałam sobie słynne "Uważaj o co prosisz...". Ja ewidentnie dostałam. Doby, w których do funkcjonowania wystarczyła mi minimalna ilość snu oraz wybudzanie się bez budzika, bez potrzeby dosypiania sobie. Zyskałam w ten sposób dodatkowe godziny do wykorzystania, ale nie musiałam przy tym rezygnować ze snu, który tak lubię. Po prostu zmniejszyło mi się zapotrzebowanie na sen i nie wiązał się z tym najmniejszy wysiłek z mojej strony! 

Trochę czasu mi zajęło, żeby "z tego sęka zrobić sękacz", jakby to powiedział Dale Carnegie, ale w porę zauważyłam plusy sytuacji i zaczęłam w pełni wykorzystywać ten bonusowy czas. I korzystam nadal, póki jeszcze czas, którym gospodaruję, mogę nazwać moim...   

A zatem... uważajcie o co prosicie! :)


fot.www.diablodesign.eu
fot.www.knowgifts.com

niedziela, 6 kwietnia 2014

Dyplomowani rodzice, czyli podsumowanie szkoły rodzenia - cz. 2

Część pierwsza podsumowania -> tutaj

Gul, gul, gul...

Dokładnie tyle zapamiętałam z zajęć z doradcą laktacyjnym. Pani ilustrowała nam dźwiękowo sposób pobierania pokarmu przez dziecko i w mojej głowie zrobiło się z tego jedno wielkie gulganie :) Tak po prawdzie podano mnóstwo praktycznych wskazówek, co zrobić, żeby skutecznie wystartować z karmieniem piersią i dlaczego warto. Spisałam wszystkie porady na różne problemy typu nawał pokarmu, czy nienajadanie się dziecka. Jednak zauważyłam, że słuchałam tego wszystkiego z o wiele mniejszą uwagą. Miałam poczucie, że tej wiedzy jest taki ogrom, że i tak nie ogarnę. Podobnie reagowałam czytając książkę "Język niemowląt", gdzie autorka zestawiała problemy z rozwiązaniami. W obu przypadkach zagadnienia te wydawały mi się dość odległe, ponieważ dotyczą jeszcze nienarodzonego dziecka. A dopóki sama nie poznam maluszka, nie dowiem się, z jakimi trudnościami będę miała do czynienia. I chyba stąd wynikało nieznaczne wycofanie mojego zaangażowania przy tych tematach. 

Nie znaczy to jednak wcale, że nie poczyniłam skrupulatnych notatek. Mianowicie drukowanymi literami zanotowałam uwagę, która wydała mi się godna zapamiętania i przypominania sobie w każdej kryzysowej chwili: "dziecko też się uczy" (a nie tylko matka). A więc apel o cierpliwość i prawo do błędu, nie tylko dla mnie. Druga istotna kwestia to "niezbędnik matki karmiącej piersią": 1.wygodne siedzisko, 2.podnóżek, 3.poducha do karmienia, 4.woda!! (podobno strasznie suszy). I jeszcze hasło ku pokrzepieniu serc, a raczej żołądków: "nie święte dzieci karmią" - co dla mnie, umiarkowanego łasucha, stanowi rozgrzeszenie z różnych dietetycznych grzeszków :).

Zuzia, lalka nieduża... ale jaka rozwrzeszczana! 

W programie zajęć były jeszcze tematy dotyczące pielęgnacji kobiety w połogu i obsługi noworodka (trening na lalkach), wsparcia ze strony ojca w tym niełatwym okresie, szczepień, zasad bezpieczeństwa w domu i wiele innych, które zrodziły się w toku burzliwych rozmów. Nie będę o nich już jednak szczegółowo pisać (choć gdyby ktoś chciał, mam notatki oraz materiały edukacyjne ze szkoły) z powodu, o którym wspomniałam przy okazji laktacji - są to tematy już dalsze, do których mam większy dystans, bo moje radzenie sobie z nimi będzie ściśle związane z charakterkiem mojego synka. Tematy okołoporodowe zaś są związane głównie ze mną i moim przygotowaniem psychicznym i fizycznym, a więc takim, na które mam bezpośredni wpływ - stąd angażują mnie na chwilę obecną dużo bardziej. 


Nie mogę jednak przemilczeć obecności pewnego gadżetu - symulatora niemowlęcia. Niby tylko lalka, ale jak wydała głos, to zaczęłam się nerwowo rozglądać, czy aby nasza sala nie graniczy przypadkiem z odziałem noworodkowym! I czegóż się dowiedziałam przy tej okazji? Że jeżeli denerwował mnie [<- eufemizm] płacz takiej lali, to mogę być pewna, że płacz mojego dziecka będzie dla mnie jeszcze bardziej drażniący. Aaaaaaaa ratunku!!! 

No cóż, przynajmniej mam tego świadomość, dzięki czemu gdy zauważę u siebie oznaki zniecierpliwienia (czyli chęci wyjścia z siebie w najlepszym wypadku) to mam sobie nie wyrzucać od razu bycia wyrodną matką, tylko przyjąć ten stan jako normę. I co najwyżej wyjść z pokoju, aby po paru głębszych (oddechach oczywiście ;p), wrócić i spróbować się skomunikować z dzieckiem raz jeszcze. 

Rodzice z dyplomem

I tym spokojnym :) akcentem kończę podsumowanie przygody w szkole rodzenia. Polecam ją każdej kobiecie, która potrzebuje wsparcia na drodze do odkrycia swoich mocnych stron i utwierdzenia się w poczuciu kobiecej siły. I każdemu mężczyźnie, aby nabrał pewności siebie w roli taty. 

Nie mam pojęcia, jak przebiegnie mój poród, jednak mogę powiedzieć, że na niecały miesiąc przed terminowym rozwiązaniem jestem spokojna, gotowa na każdą ewentualność i pozytywnie nastawiona. A co najważniejsze, koncentruję się na tym, na co mam wpływ - i to jest chyba największa wartość, jaką wyniosłam z kursu.

Na ostatnich zajęciach wszystkie pary otrzymały dyplom ukończenia szkoły rodzenia. Z takim poważnym dokumentem od razu poczułam się bardziej kompetentna i lepiej przygotowana do roli rodzica :) 


fot.www.blog.ebobas.pl
fot.www.zsmiroslawiec.pl
fot.www.buzzle.com

sobota, 5 kwietnia 2014

Dyplomowani rodzice, czyli podsumowanie szkoły rodzenia - cz. 1

Udało się! Uczestniczyłam we wszystkich pięciu zajęciach szkoły rodzenia. Ostatnie z nich przypadały na mój 37 tydzień ciąży, więc gdy zapisywałam się do szkoły w styczniu, moja obecność stała pod znakiem zapytania. Mogłam już przecież w tym czasie wprowadzać w życie nauki teoretyczne, zwłaszcza dotyczące tematu porodu :)

Ale nie, syn zdaje się postanowił być donoszony (i słusznie! gdzież mu będzie tak dobrze, jak u mamy? ;p), dzięki czemu w dobrej formie wzięłam udział w każdym ze spotkań coachingowej szkoły rodzenia. 


Spóźnieni na lekcję?


Na pierwszych zajęciach podano sporo informacji o sprawach, o które warto zadbać od początku ciąży - np. o jakie badania koniecznie upomnieć się u lekarza, albo jak optymalnie skompletować wyprawkę dla dziecka. 
W tym momencie zastanowiłam się, jaki jest optymalny czas na przyjście do szkoły rodzenia. No bo gdybym akurat nie miała lekarza, który bardzo o mnie dba i kieruje na niezbędne badania, to po usłyszeniu takich informacji mogłabym mieć poczucie, że coś przegapiłam, że powinnam przyjść na takie zajęcia wcześniej. Tylko kiedy wcześniej? Bo na pewno nie w pierwszym trymestrze, kiedy jeszcze zupełnie inne rzeczy zaprzątały mi głowę. Nawet drugi wydawał mi się ciągle zbyt odległy od rozwiązania, żebym miała ochotę słuchać o porodzie. Wydaje mi się, że właśnie teraz mam najbardziej podatny umysł na przyjmowanie wszelkich informacji, bo zwyczajnie mnie interesują w miarę zbliżania się terminu porodu - tyle, że na uwzględnienie wielu omawianych kwestii mogłoby już być za późno. Na szczęście nie mam poczucia, że coś zawaliłam, albo pominęłam z niewiedzy. 



Oddychaj za siebie i dziecko


To hasło szczególnie zapamiętałam z zajęć, których tematem był poród. Podobnie jak diagram stosunku wdechu do wydechu (1/2 do 2/3) i pojęcie "triady Reada" (błędne koło lęku, napięcia i bólu). Samemu oddechowi prowadzące (coach i położna) poświęciły naprawdę dużo uwagi - zarówno technice jak i funkcji. I słusznie, bo prawidłowy oddech przeponowy załatwia nam takie sprawy jak kontrola emocji, redukcja bólu, pokonanie zmęczenia, wzrost energii (w czasie porodu i w życiu w ogóle), a przede wszystkim pozwala dotlenić dziecko. Oddech jest najlepszym pomocnikiem na porodówce, a podobno najczęściej bagatelizowanym lub nawet wyśmiewanym. Hmm, ciekawe przez kogo.


Bez bólu ani rusz! 


Jako że większość uczestniczek szkoły rodzenia podała strach przed bólem porodowym jako jedną ze swoich głównych obaw, tematowi temu została poświęcona również dłuższa chwila. Trochę było o mechanizmach powstawania bólu jako takiego i o samym porodowym. Pracowaliśmy na przekonaniach związanych z bólem i wybieraliśmy te wspierające np. ból jest informacją o postępie porodu, informacją o dziecku gotowym do wyjścia, sygnałem do mobilizacji organizmu. Jeśli potraktujemy go jako sprzymierzeńca, a nie wroga, to nie tylko go złagodzimy, ale też przyspieszymy poród i zachowamy więcej energii. Możemy wykorzystać w tym celu narzędzia takie jak afirmacje i wizualizacje oraz w razie potrzeby metody farmakologiczne. 


Kryzys 7-go centymetra



Ten kryzys to dla mnie zupełna nowość, nigdy o tym nie słyszałam. Być może dlatego, że nikogo nie wypytywałam o przebieg pierwszej fazy porodu zbyt szczegółowo. To ważna informacja zwłaszcza dla osób towarzyszących, czyli najczęściej tatusiów. Jeśli mają świadomość występowania owego kryzysu, to będą potrafili odpowiednio zareagować i wesprzeć partnerki. Dzięki temu zamiast opadać z sił razem z nimi, dodadzą otuchy mówiąc, że meta już blisko. Jeśli oczywiście pary zdecydują się na poród rodzinny (tu plus dla prowadzących za pokazywanie zalet takich porodów, ale pozostawienie ostatecznej decyzji uczestnikom, bez narzucania swoich poglądów). 

"Ty nie rodziłaś - ty miałaś cesarkę"


Osobiście nigdy nie spotkałam się z wartościowaniem porodów, jakoby tylko poród siłami natury zasługiwał na miano "rodzenia", a cięcie cesarskie było pójściem na łatwiznę. Ale takie opinie można wyczytać choćby na forach internetowych. 


Po rozmowach z wieloma kobietami, które rozwiązywały ciążę w jeden z tych dwóch sposobów, nasunął mi się tylko jeden wniosek: kobiety rodzące naturalnie cierpią fizycznie w trakcie porodu (skurcze), a te po cesarce - po zabiegu (ból rany i dyskomfort związany ze znieczuleniem). Ani jedne ani drugie nie stwierdzały, że ich poród był bezbolesny, albo łatwiejszy.


Wspominam o tym dlatego, że kwestia wartościowania porodów została poruszona w szkole, tyle że nie z uwagi na jakiś społeczny ostracyzm, ale ze względu na nasze własne wyobrażenia. Prowadzące uwrażliwiały na fakt, że każdy rodzaj porodu spełnia swój cel, jakim jest wydanie dziecka na świat i nie ma sensu czuć się gorszą, jeśli się okaże, że nasza ciąża zostanie rozwiązana zabiegiem. Trzeba mieć świadomość, że każdy poród może zakończyć się cięciem cesarskim i jeśli będziemy przygotowane na taką ewentualność, to unikniemy niepotrzebnych rozczarowań. Coś w tym musi być, bo znam kilka kobiet, którym tak zależało na naturalnych porodach, że były bardzo zawiedzione, gdy okazało się to niemożliwe ze względów zdrowotnych. 


Odnośnie cesarek, tym co wyjątkowo wryło mi się w pamięć na tych zajęciach były rady położnej, by po cięciu nie zwlekać z informowaniem personelu i konieczności podania środków przeciwbólowych, bo gdy ból będzie już nasilony, środki nie zadziałają. 



część druga podsumowania -> tutaj



fot.www.miskuleczka.pl

fot.www.kallkwiktburystedmunds.co.uk
fot.www.jezykiemdziecka.wordpress.com

piątek, 4 kwietnia 2014

Gniazda wicie w rozkwicie

Miałam jakieś przekłamane dane, bo sądziłam że słynna faza wicia gniazda zaczyna się dużo wcześniej - jeszcze w drugim trymestrze, kiedy kobieta ma siły i energię na różne wymagające przedsięwzięcia. Kiedy zmęczenie nie jest duże i brzuch nie przeszkadza. Ale teraz? Niecały miesiąc przed rozwiązaniem!? Przecież teraz to ja z niczym nie zdążę! A jeszcze tyle do zrobienia...

I właśnie w takiej chwili, kiedy człowieka ogarnia panika, jest najlepszy moment, żeby wypróbować w praktyce, czy prawidłowe oddychanie przeponowe faktycznie uspokaja i zmniejsza napięcie. 

A więc wdech nosem... i długi wydech ustami. I jeszcze jeden. I jeszcze kilka...

Spełnienie przepowiedni

OK. Teraz mogę spokojnie przejrzeć to-do-listę i sprawdzić, na czym mi faktycznie zależy, a co odpuszczę bez żalu, jeśli nie wystarczy czasu. 

Na pewno chciałabym jeszcze wyprasować ostatnią, suszącą się partię dziecięcych ubranek i ułożyć je w szafie. Zrobić małe przemeblowanie w pokoju, żeby było bardziej funkcjonalnie. Doczytać "Język niemowląt", bo zostało już tylko kilka stron. Dorzucić parę rzeczy do szpitalnej torby. Kupić kilka drobiazgów na czas po porodzie, zanim się sama nie wybiorę na shopping. Napisać kilka słów podsumowania z ciąży na blogu. Spisać formalności, których trzeba dopełnić po urodzeniu dziecka. Zrobić listę osób, które poinformuję o narodzinach. Powkładać zdjęcia z USG i sesji ciążowej do albumu. Znaleźć i wydrukować przykładowe jadłospisy dla mam karmiących. Złożyć deklarację podatkową. Odpisać na zaległe maile... 

Oczywiście nie wszystkie sprawy są super ważne, ale jakoś wyjątkowo chciałabym je jeszcze teraz pozałatwiać. Tak naprawdę istotny jest tylko PIT (z przyczyn podanych >> tutaj :)), bez całej reszty dziecko może spokojnie pojawić się na świecie. 

Tak czy owak, niniejszym spełnia się przepowiednia mojej znajomej sprzed niespełna miesiąca. Chyba skończę się buntować i zacznę słuchać starszyzny :)



fot.www.matka-po-raz-pierwszy.blogspot.com
fot.www.strefatajemnic.onet.pl

środa, 2 kwietnia 2014

Robi się dziwnie...

Jeszcze wczoraj sobie żartowałam, że zaczyna się akcja porodowa, a dziś naprawdę zaczęłam się dziwnie czuć...


Co znaczy dziwnie? Po prostu nieswojo. Mam więcej energii, którą muszę spożytkować, albo rozchodzić, żeby mnie nie rozniosło, bo dużo rzeczy nagle mnie drażni. Pobolewa głowa (chyba pierwszy raz w ciąży!), dół brzucha boli jak przed okresem (już zapomniałam, co to!), zmniejszył mi się apetyt (to się nie zdarza łasuchowi!), za to suszy mnie, jak na Saharze.

Czy to wczesne zwiastuny porodu? Mobilizacja organizmu i samooczyszczanie? Poobserwuję, przekonam się. 

Ale dreszczyk emocji już jest. No bo jeśli to faktycznie już za chwilę? Czy jestem gotowa?? 

Jutro ostatnie zajęcia w szkole rodzenia, a potem...niech się dzieje!


fot.www.tescolovesbaby.pl

wtorek, 1 kwietnia 2014

Prima aprilis

Tego roku zrobienie 1-kwietniowego psikusa było dziecinnie :) proste.

Wystarczył krótki sms o treści: "Chyba się zaczyna...". Odzew był natychmiastowy!  

Hihihi :)))

Wybaczcie, nie mogłam się powstrzymać! 


fot.www.students.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...