piątek, 30 maja 2014

Przyczyny depresji w ujęciu nienaukowym

W obiegowych opiniach przeważają głosy, że na depresję zapadają ludzie, którym przytrafiła się w życiu jakaś straszliwa trauma. Utracili kogoś bliskiego, zapadli na nieuleczalną chorobę albo stracili dobytek całego życia wskutek kataklizmu. Uważa się, że to musi być coś na tyle wielkiego i dotkliwego, żeby zdołało wystąpienie owej depresji usprawiedliwić.  

Ziarnko do ziarnka...

Ja, po moich okołoporodowych doświadczeniach przychylam się do opinii zgoła przeciwstawnej. To nie jakaś wielka sprawa, nie ogromny ciężar przygniata najbardziej, ale liczne drobnostki. To właśnie one, jeśli w jednym czasie namnażają się do granic tolerancji, powodują załamanie. 

W pierwszych tygodniach po porodzie miałam kilka takich dni, kiedy myślałam, że nie udźwignę tego wszystkiego. Ani fizycznie, ani psychicznie. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, co się dzieje, odpowiedź brzmiałaby: nic wielkiego. I nie byłoby to wcale kłamstwo, bo naprawdę nie działo się nic nadzwyczajnego. Ot zmęczenie, ból, wyczerpanie, niedobór snu, problemy z karmieniem i inne zmartwienia o dziecko. I narastający stres, że gdy za chwilę dziecko znów zapłacze, nie będę miała siły do niego wstać. Że po prostu mięśnie odmówią posłuszeństwa i nie zareagują na impuls płynący z mózgu z komendą uruchomienia prostowników i zginaczy.

Co ciekawsze, sama nie dowierzałam, że mogę się czuć tak przygnieciona. Bo niby czym? Deficyt snu jeszcze przecież nikogo nie zabił. Ani przemęczenie, ani zmartwienia. 

No właśnie, żadna z tych rzeczy nie zabija, pod warunkiem jednak, że występują osobno. Ale gdy się skumulują, stanowią już istotny czynnik ryzyka. 

Matka z babki prababki

Dodatkową trudnością w takiej sytuacji stanowi fakt, że właściwie nie ma się komu wyżalić. Bardziej doświadczone matki mówią, że przechodziły to samo i muszę po prostu zacisnąć zęby. Reszta świata bagatelizuje problem powołując się na samą naturę - kobiety są stworzone do bycia matkami i od wieków sobie radzą z tą rolą. Poza tym nie jestem samotną matką i mam wsparcie w osobie partnera. Więc o co mi chodzi?  

Biorąc pod uwagę powyższe, wcale się nie dziwię, że pomoc kobietom z depresjami nie przybywa na czas. Nie dziwi mnie też, że się nie przyznają, zakładając z góry, że nie zostaną zrozumiane. Czy słusznie? Niestety czasami tak. 

Nie tylko w przypadku porodów i matek, ale ogólnie życiowo: warto pamiętać, że największa nawet błahostka może przybrać monstrualne rozmiary jeśli będzie się powtarzać odpowiednio często. To wystarczy, żeby się zintensyfikowała i sukcesywnie wykańczała "ofiarę". I wcale nie potrzebne jest trzęsienie ziemi. 

Podziękowania

W tym miejscu pragnę wyrazić wdzięczność dla wszystkich, którzy wzięli sobie do serca moją lutową prośbę i skontaktowali się ze mną niedawno, celem sprawdzenia jak sobie radzę. Odpowiadając nie owijałam w bawełnę. Mówiłam jak jest - bez upiększania, ale i bez umniejszania. I wiem, że nie zawsze była to wersja, którą najbardziej chcieliście usłyszeć. Sorry :) 


fot.www.examiner.com

czwartek, 29 maja 2014

Muzyka bobasa

W ramach poszukiwań dźwięków uspokajających maluszka przesłuchiwałam dziecięce stacje radiowe. W Babyradio usłyszałam przecudną piosenkę, zapisałam nazwę i czym prędzej wyguglałam: 

>> Raimond Lap - Fine Tuning Baby

Okazało się, że facet zrobił mnóstwo dziecięcej muzyki. Ja jestem zachwycona. Mój synek jeszcze nie podziela mojego entuzjazmu, ale pracuję nad tym :)

>> Raimond Lap - First time I hear the see


fot.www.tipsforclassicalmusicians.com

środa, 28 maja 2014

Gdy uszy więdną i bębenki pękają

Na jednych z zajęć szkoły rodzenia mieliśmy do czynienia z symulatorem niemowlęcia, czyli zaprogramowaną lalką. Trzeba ją było nakarmić, uspokoić itp. Pamiętam, że jej płacz był dla mnie nie do zniesienia pomimo świadomości, że to tylko fantom. Męczył mnie i irytował, a nawet stresował. Prowadzące powiedziały, że musimy się uodpornić na takie dźwięki, bo płacz własnego dziecka jest jeszcze bardziej drażniący. 

Słuchać =/= słyszeć  

I coś mi się nie zgadza ta teoria z praktyką. Gdy mój synek intensywnie płacze przez dłuższą chwilę, to moje ucho stopniowo przyzwyczaja się do wzrastających decybeli. Do tego stopnia, że czasami zdarza mi się zapomnieć (sic!), że ten wrzask to w istocie wołanie mnie i reaguję z opóźnieniem. I to bynajmniej nie celowo, bo na przykład tak sobie wymyśliłam żeby zwlekać i w ten sposób trenować w malcu cierpliwość. Zupełnie nie. Wygląda na to, że po prostu staję się głucha na to, czego nie chcę słyszeć. To tak jak w przypadku słuchania nudnej opowieści - w pewnym momencie człowiek się wyłącza, nie wiedząc nawet kiedy... 


To było dla mnie zaskakujące odkrycie. Znajoma mama, z którą podzieliłam się tym spostrzeżeniem stwierdziła, że to widocznie moja "strategia przetrwania". Że jakoś sobie muszę radzić z tak dużym, często się powtarzającym dyskomfortem.

A wracając to teorii ze szkoły rodzenia - jestem zapewne wyjątkiem potwierdzającym regułę. Bo płacz cudzych dzieci (i lalek) jest dla mnie wciąż nieporównywalnie bardziej irytujący, niż wrzask mojego synka. Chyba tylko dlatego, że to co znane, jest bardziej znośne, bo przynajmniej przewidywalne. 


PS. W takich przypadkach nie jestem pewna, czy duża samoświadomość mi służy, czy raczej przeszkadza. Czasami byłoby lepiej nie znać odpowiedzi na pewne pytania i nie wiedzieć dlaczego zachowuję się tak, jak się zachowuję :)


fot.www.maryblue.pl

wtorek, 27 maja 2014

Rady nie od parady, tylko od czapy

Lubicie dobre rady? Zgaduję, że tak. W szczególności te, o które się nie prosiliście :)

A co w przypadku, gdy prosicie o radę i uzyskujecie w zamian jedynie gwałtowny skok ciśnienia?


Nie byłabym sobą, gdybym nie prowadziła zapisków z listą bezcennych rad i komentarzy, które napływają do mnie z prawa i lewa :))


Aktualnie prym wiedzie tekst:

"Przy pierwszym dziecku tak to jest, przy drugim będziesz już wiedziała". 
"Tak to jest", czyli że ani ja nie wiem, ani nikt inny nie jest mi w stanie udzielić rzeczowej odpowiedzi. Dobra rada polega tu oczywiście na oświeceniu mnie, że muszę dojść do wszystkiego sama. Ale - uwaga - nie po to, żeby ułatwić sobie życie teraz, tylko by wykorzystać wnioski przy kolejnym dziecku. Hmm...no cóż...spieszę zatem wdrożyć radę w życie, żebym zdążyła doświadczenie zdobywane przy drugim dziecku zastosować jeszcze przy pierwszym! ;P

O ile powyższy tekst jest w miarę powtarzalny (nie żartuję! co jakiś czas się wyrywa temu, czy tamtemu) o tyle poniższy był absolutnie jednorazowy.

"A kiedy wraca pani do pracy?"
Pytanie całkiem neutralne gdyby nie ten drobny fakt, że zostało mi zadane...na porodówce! Dokładnie tak. Gdy odebrałam jeden z telefonów z gratulacjami i na końcu rozmowy padło to pytanie, to przez chwilę nie potrafiłam wydusić odpowiedzi. Zupełnie nie wiem, dlaczego. Przecież to naturalne, że w dniu narodzin dziecka kobieta myśli tylko o tym, kiedy wreszcie skończy się ten długaśny urlop macierzyński i będzie mogła wrócić do pracy... ;P

Na koniec pastwienia się nad autorami zapadających głęboko w pamięć komentarzy pragnę zapewnić, że wszystkie te osoby darzę ogromną sympatią, aczkolwiek wrodzona lub nabyta (na przykład drogą poporodowych przemian hormonalnych) złośliwość podkusiła mnie, żeby sobie troszkę poużywać. 

PS. Oczywiście poinformuję Czytelników niezwłocznie, jeśli w czołówce najlepszych dobrych rad nastąpią jakieś zmiany.


fot.www.inspiracjeonline.pl

poniedziałek, 26 maja 2014

Awans na Dzień Matki

W tym roku jeszcze syn nie przyszedł do mnie z kwiatkiem i laurką. 
Nie deklamował wierszyka na akademii ani nie powiedział "kocham cię mamusiu". Spędził ze mną po prostu kolejny dzień tuląc się, bawiąc, uśmiechając, płacząc i zaspokajając głód za moim pośrednictwem. Nie wysilił się specjalnie na jakiś lepszy humor ani też nie pospał dłużej, żebym mogła odpocząć. A mimo to, w Dzień Matki 2014 czułam się superWażna i superDumna. 

Nobilitacja

Nikt oficjalnie nie przyjął mnie do "klubu matek", jednak w kontaktach z różnymi ludźmi wyczuwam znaczną różnicę. Tak jakby bycie matką było lepsze od nie bycia. Jakby zasługiwało na pewnego rodzaju uznanie. Na specjalne przywileje. Matki z dziećmi mają swoje miejsca w komunikacji miejskiej, mogą planować urlop w sezonie wakacyjnym, a nawet się spóźniać  :) (staram się nie nadużywać :p). 


Mnie osobiście kobiety-matki zawsze wydawały się starsze od bezdzietnych równolatek (bo to przecież taka poważna funkcja - w moim mniemaniu - że byle małolata nie może jej "sprawować" ;p). Miałam też wrażenie, że bycie matką stanowi dużo większe życiowe wyzwanie, niż kariera zawodowa.

Wspólny język 


Gdy 26 maja tego roku składałam życzenia mojej Mamie, po raz pierwszy w życiu miałam poczucie, że wreszcie rozumiem co kryje się pod pojęciami "trud wychowania" czy "bezwarunkowa miłość". Nagle pojęłam, co powodowało tą miękkość serca mojej Mamy gdy przychodziło o wybaczanie dzieciom wyrządzonych przykrości. Jej bezkompromisowość oraz waleczność, jeśli chodziło o dobro moje i siostry. I to rozdarcie sumienia, gdy rozsądek dyktował wychowywanie żelazną ręką, a serce ciągnęło w przeciwnym kierunku...  

Teraz zaczynam rozumieć to, czego nigdy nie zrozumiałabym jako nie-matka. A to przecież dopiero początek macierzyńskiej drogi! Tyle jeszcze do odkrycia, tyle do przeżycia, tyle do nauczenia się. Ale już dziś cieszę się niezmiernie, że zdobyłam się na odwagę, aby otworzyć ten rozdział życia. Tak zaskakujący i niepodobny do żadnego innego!


Z najlepszymi życzeniami dla wszystkich Mam!
- początkująca mama


fot.www.chimed.pl
fot.www.pielegnacjadziecka.pl

sobota, 24 maja 2014

(O)błędni rodzice

Zdarza się Wam tak, że jakaś prawda, dobrze Wam wcześniej znana, nabiera dodatkowej mocy z chwilą, gdy wypowie ją na głos osoba, którą darzycie zaufaniem i szacunkiem? Albo ta, która jest autorytetem w jakiejś dziedzinie? 

Nasza położna środowiskowa podczas jednej z wizyt patronażowych konfrontując się z naszą listą "stu" pytań o kwestie związane z dzieckiem, powiedziała: 

"Choćbyście się nie wiem jak starali, nie unikniecie błędów. Nie da się wszystkiego przewidzieć i na wszystko przygotować. I to jest normalne."

Niby nic odkrywczego, ale dobrze było to usłyszeć właśnie od kobiety z tak dużym doświadczeniem. W końcu spotkała w swoim zawodowym życiu tyle matek i ojców, że gdyby znalazła jakąś parę rodziców bezbłędnych, z pewnością by się taką rewelacją podzieliła. 


Czym skorupka...

Jednocześnie trudno się tak po prostu zgodzić na własną omylność i niedoskonałość. Bo jak tu mieć świadomość, że popełni się błąd, i nie móc przeciwdziałać? Aż korci, żeby wypytać, jakie są najczęstsze błędy rodzicielskie. Tylko czy to coś zmieni? Zazwyczaj przecież jesteśmy w stanie ocenić krytycznie swoje postępowanie dopiero po upływie jakiegoś czasu, patrząc na nie z dystansu. Bo w chwili, gdy coś robimy, wydaje nam się, że podejmujemy najlepsze z możliwych działań. 

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że za kilka lat nie dołączymy do grona rodziców dzieci "z problemami", którzy będą sobie zadawać pytanie: "Gdzie popełniliśmy błąd?"... 


fot.www.polki.pl

piątek, 23 maja 2014

Potrzeba matką.

Pewna starsza znajoma, która zachorowała na terminalną chorobę i utraciła zdolność do pracy, mawiała często: "Każdy człowiek chce się czuć potrzebny". Jest dla mnie jasne, że gdy ktoś mówi ogólnikami (każdy, nikt, wszyscy itp), to mówi nie wprost o samym sobie. Wiedziałam, że miała na myśli swoją sytuację i żal z powodu braku możliwości spełniania się w pracy. A że była pielęgniarką, to akurat w swojej pracy dawała z siebie dużo, o ile nie wszystko. Taki zawód - służba, niesienie pomocy. Nieustanny kontakt z ludźmi. Duże poświęcenie, ale też sporo w zamian - ludzka wdzięczność, od której z pewnością można się uzależnić. Bo daje poczucie, że jest się w czyimś życiu kimś istotnym. Że jest się potrzebnym.

Punkt widzenia

Myśląc o tej pielęgniarce zadawałam sobie czasem pytanie, czy aby trochę za bardzo nie utożsamiała się ze swoją rolą. To znaczy miałam wątpliwość, czy warto aż tak bardzo uzależniać swoje dobre samopoczucie, a nie raz i poczucie sensu życia/pracy od tego, czy akurat czuje się komuś potrzebna. Bo co, jeśli nagle ktoś jej odbierze możliwość wykazania się pomocą, tak jak zrobiła to ciężka choroba? 

Odpowiadałam sobie wtedy, że nie, nie warto opierać swojego świata na tak niepewnych filarach, jak potrzeba bycia potrzebnym, bo nie zawsze możemy ją zaspokoić. I co wtedy? Świat będzie mniej pełny, bo coś nam zabrano, wyrwano? Będziemy mniej spełnieni i szczęśliwi? 

Tak właśnie myślałam. Do czasu. 

Do czasu, aż pojawił się On. Synuś szybko uzależnił mnie od przyjemności jaką daje poczucie, że jestem mu baaaardzo potrzebna. Że potrzebuje właśnie mnie. I że jestem dla niego (na razie) nieporównywalnie ważniejsza od reszty świata. 

Gość w dom

Jest jeszcze malutki, więc pozwalam sobie na pławienie się w tych wszystkich macierzyńskich uczuciach. I cieszę się, że jestem dla niego numerem jeden*. Ale gdzieś z tyłu głowy odzywa się głos, że dziecko jest nam dane tylko na czas wychowania, a potem oddajemy je światu. To znaczy do końca życia będziemy jego rodzicami, ale gdy nadejdzie czas, wyfrunie z gniazda pozostawiając nas z... no właśnie, z czym? 

Mam nadzieję, że z poczuciem, że jako rodzice daliśmy radę. Że potraktowaliśmy go jak oczekiwanego gościa, dając mu wszystko, co najlepsze. 

Mam też wielką nadzieję, że przez te wszystkie lata wspólnego życia z dzieckiem, zadbam o pozamacierzyńską część mojego życia na tyle, że gdy pierworodny fizycznie mnie opuści, moje życie nie straci sensu. Wiem, "strata sensu życia" brzmi jak lekka przesada, ale wiele matek po wyprowadzce dzieci naprawdę przechodzi trudny okres. Mówią z żalem, że nie są już nikomu potrzebne, że ich życie straciło sens. 

A ja chciałabym ucieszyć się z samodzielności syna. Choć pewnie uronię niejedną łzę i doświadczę syndromu opuszczonego gniazda, to wolałabym aby to nie był dla mnie koniec świata. Realne...?


A teraz już kończę, bo syn daje właśnie sygnał, że mnie bardzo potrzebuje :)

I zostawiam Was z muzycznym komentarzem ->> Kelly Family "Every Baby"


* to miecz obosieczny, bo nie raz oddałabym palmę pierwszeństwa komuś innemu. Komukolwiek, choćby z łapanki! Ale na krótko :)


fot.www.facebook.com
fot.www.scout.cheatsheet.me

czwartek, 22 maja 2014

Do dwóch razy sztuka, czyli o wyborze lekarza

"Niech pani nie formułuje opinii o pediatrze na podstawie jednej wizyty" - poradziła mi położna, która przychodziła do mnie i do dziecka po porodzie.  

Dobrze, że zwróciła na to moją uwagę, bo faktycznie czeka mnie sporo wizyt kontrolnych, szczepiennych itp.

Jak mu z oczu patrzy

Rzeczywiście może być tak, że pierwsze wrażenie będzie zmącone naszym przejęciem wizytą, rozkojarzeniem z powodu zaabsorbowania dzieckiem, albo sprawdzaniem, czy aby w gabinecie nie ma przeciągu. 

Jakkolwiek więc lekarz wydawał by się nieodpowiedni (gbur, nieuprzejmy, niedostępny, niedouczony itp), to może i tak za radą położnej warto dać mu drugą szansę? Do tego czasu przetrawimy pierwsze wrażenie i lekko się zdystansujemy, a to już wystarczy, aby następnym razem przyjrzeć się mu bardziej jako specjaliście, niż człowiekowi. 

Oczywiście wszyscy byśmy sobie życzyli, żeby lekarze zawsze zachowywali się profesjonalnie, byli dla nas uprzejmi, odpowiadali na wszystkie nasze pytania i poświęcali nam 100% swojej uwagi. Jednak to też są tylko ludzie i jak my wszyscy mogą mieć gorszy dzień. Dlatego zanim pójdziemy do innego lekarza, upewnijmy się, ze nie zamykamy sobie drzwi do być może bardzo dobrego fachowca.

Opinia zawsze subiektywna

Przy tym temacie mam jeszcze jedną refleksję. Polecenia. Często o naszych wyborach dotyczących lekarza decyduje czyjaś rekomendacja. Uważam, że nie do końca słusznie. 

Nie dlatego, że nie warto zbierać różnych opinii. Przeciwnie, jeśli tylko jest możliwość, sama przeprowadzam wywiad środowiskowy. I nierzadko na temat tej samej osoby słyszę całkowicie skrajne opinie. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteśmy tak różni w naszych potrzebach i tak odmienne mamy oczekiwania, iż zawsze będzie tak, że jedni ludzie będą zadowoleni z usług, a inni nie. I to niekoniecznie dlatego, że specjalista nie jest dobrym fachowcem. Najczęściej chodzi o kryterium "bycia fajnym", czyli ocena człowieka jako takiego. Jak to w życiu, jedni ludzie nam "pasują", inni nie. Tak po prostu.

Podam przykład z własnego podwórka. Kilka dni temu wysłuchałam opinii sąsiadki o fizjoterapeutce dziecięcej. Bardzo sobie chwaliła jej podejście do dziecka, wyjaśnianie wszystkiego rodzicom, energiczność i pasję tej pani. Niedługo później o tej samej specjalistce wypowiadała się moja inna znajoma. I co? Wcale nie była z niej zadowolona. Bo zbyt głośna, bo chaotyczna, bo dziecko przy niej płakało. 

Zatem najlepsze do możemy zrobić, to wysłuchać tylu opinii, ile się uda zebrać, ale własną wyrobić sobie dopiero po osobistym kontakcie. 


fot.www.phennec.com

wtorek, 20 maja 2014

Powierzchowny wpis na czasie

Od zawsze imponowały mi zadbane mamuśki. Bezwzględnie. Takie, które nie chodzą w powyciąganym dresie, poplamionych zaschniętym mlekiem koszulach i nieumytych włosach. I gdzieś po cichu liczyłam na to, że i mnie uda się w miarę utrzymać fason. Może nie od pierwszych dni bycia mamą, czy może nawet tygodni, ale że gdzieś po drodze załapię dobry rytm i będę o siebie dbać. 

Weryfikacja postanowień przyszła szybko. Pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala mój własny wygląd był ostatnią rzeczą, jaka mi chodziła po głowie. Kilkadziesiąt kolejnych godzin spędziłam prawie wyłącznie z dzieckiem na rękach, nie wychodziłam więc ani z pokoju, ani ... z piżamy. Mój dzień i noc zlewały się w jedno, bo na okrągło albo karmiłam młodego albo przewijałam albo spałam, gdy on zasypiał. Dlatego zwyczajnie nie opłacało mi się przywdziewać innych niż sypialniane ubrań. Jedynymi okazjami do wyjścia z pokoju, ale i koniecznością, były wizyty w toalecie. Trwały one jednak na tyle krótko, że nie zdążyłam nawet zerknąć w lustro. Chociaż kto wie, może i zerkałam odruchowo przy myciu rąk, ale widocznie nie zakodowałam własnego odbicia, bo oczy miałam na wpół zamknięte (lub na wpół otwarte?).


Makijaż ze strachu

Muszę przyznać, że człowiek się jednak szybko adaptuje do nowych warunków. Błyskawicznie opanowałam przemieszczanie się po mieszkaniu po omacku, ale też wkrótce przejrzałam na ciągle przemywane zimną wodą oczy. 

Gdy tym razem rześkim okiem spojrzałam w lustro, wystraszyłam się nie na żarty. To teraz tak będę wyglądać przez całą dobę? Przez tydzień non stop, a może miesiąc? Wykluczone. Niezwłocznie postanowiłam, że począwszy od kolejnego poranka nie tylko ubiorę się jak człowiek (odzienie dzienne), ale też wykonam makijaż. Wprawną ręką zajmuje mi to zwykle kilka minut, więc z pewnością dziecko nie ucierpi z powodu długiej rozłąki z mamusią. 

Przypomniałam sobie też słowa kuzynki, że przy pierwszym dziecku z trudem znajdowała czas, żeby wymyć zęby (sic!). Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że jeśli sama sobie czasu dla siebie nie wezmę, to dziecko mi go dobrowolnie z pewnością nie odda.

Gwoli ścisłości dodam, że moja blada twarz bez makijażu wcale nie była tym, co przeraziło mnie najbardziej. Przy ogromie zmęczenia, bólu i oszołomienia było to naprawdę mało istotne. Jeszcze w ciąży założyłam, że w okresie połogu daję sobie absolutnie taryfę ulgową i tyle czasu na dojście do siebie, ile będzie trzeba. Wystraszyłam się natomiast czegoś zupełnie innego.  

Tego mianowicie, że niepostrzeżenie przyzwyczaję się do takiego stanu rzeczy. Widząc już, że obowiązki związane z dzieckiem wypełniają niemal całą moją dobę, zdałam sobie sprawę, że chwila dla siebie może być bardzo kosztowna. Istniało więc realne ryzyko, że nawet jeśli znajdę odrobinę czasu, to mogę już nie mieć siły, czy nawet ochoty. I to nie była optymistyczna perspektywa. 

Jedyne, co wydawało mi się w tamtej chwili rozsądne, to potraktować ubieranie się + makijaż jako taką samą konieczność, jak załatwianie potrzeb fizjologicznych. Na zasadzie: wchodzę do łazienki i robię. Bez zastanawiania się, czy mogę sobie pozwolić na przedłużenie toalety o pięć minut. 

Człowiek czynu w pięć minut

To dość zabawnie, że musiałam iść ze sobą na aż tak poważny układ, skoro stawką jest jedynie kilka minut. Ale przy małym dziecku czas odlicza się właśnie w tych najmniejszych jednostkach czasu. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy rozlegnie się ten dawno :) nie słyszany uroczy głos wzywający mamę. A po drugie siła woli naprawdę spada do zera, gdy na pokuszenie wodzi kilka minut drzemki... 

Tym, którzy ciągle nie rozumieją, dlaczego poświęciłam cały osobny wpis kwestii zaledwie kilku minut, spieszę wyjaśnić, iż załatwiłam sobie tym sposobem kilka spraw: 

-> Rutyna. Stały element każdego dnia. Codzienne dbanie o siebie, jak dotychczas (czyli jak "przed dzieckiem"). Na początku opornie i z wysiłkiem, ale szybo wchodzi w krew. 

-> Poczucie (a może tylko iluzja?), że mając dziecko nie trzeba rezygnować z siebie. Wiele mam powie, że o niczym takim nie ma mowy, ale ja wiem, że takie ryzyko istnieje. Wystarczy gorszy dzień, słabsza motywacja i bardzo łatwo sobie odpuścić. 

-> Gotowość do wyjścia. Gdy chcę wyjść z dzieckiem, sprawdzam tylko zawartość pieluszki i porę jedzenia, a nie opóźniam wyjścia z powodu mojego wybierania się. 

-> Otwartość na ludzi. Dzięki temu, że nie chodzę cały dzień w szlafroku, chętnie przyjmuję gości i nie ukrywam się za drzwiami, gdy muszę otworzyć kurierowi :) 

-> Dobry start - kilka chwil dla siebie wprawia od samego rana w dobry nastrój, więc i nastawienie na resztę dnia pozytywne. 


Bo zadowolona mama to zadowolone dziecko :) 


PS. Melodyjny epilog: >> Poparzeni Kawą Trzy - "5 minut"


fot.www.neolink.pl
fot.www.kobietawielepiej.pl

niedziela, 18 maja 2014

Jak urodzić, nie zwariować i jeszcze się pośmiać

Rzadko zdarza mi się oglądać dwa razy ten sam film, zwłaszcza w krótkim odstępie czasu. Jednak gdy zobaczyłam zapowiedź "Jak urodzić i nie zwariować", wiedziałam, że muszę go znów zobaczyć! 

Pierwszy raz widziałam go około roku temu - a więc jeszcze przed ciążą. I mimo, że była to komedia, w wielu momentach wcale nie było mi do śmiechu. Ba, wiele scen wyraźnie mnie drażniło. No bo po co pokazywać te biedne ciężarne kobiety w tak wstydliwych sytuacjach? Po co sceny z niekontrolowaną fizjologią, albo darcie się na porodówkach? Nie tylko mnie to nie śmieszyło, ale wręcz zniechęcało. 

Po drugiej stronie barykady

Powtórne oglądanie przyniosło całkowicie przeciwstawne reakcje. Po przebytej ciąży i porodzie, gdy już na własnej skórze doświadczyłam wielu sytuacji przedstawionych w filmie, komedia wydała mi się pierwszorzędna! Boki zrywałam patrząc na bohaterki i przypominając sobie siebie w różnych bardziej i mniej poradnych akcjach z brzuchem w roli głównej.  

I tak oto punkt widzenia zależy od punktu siedzenia :) 


fot.www.gandalf.com.pl

sobota, 17 maja 2014

Jak zmieniło się moje życie

W zaległych mailach do odpisania ciągle wisi mi jeden z pytaniem o to, jak zmieniło się życie, odkąd jesteśmy we trójkę. Mam się wypowiedzieć ze wskazaniem punktu na skali od "w ogóle wcale nic - ani tyci" do "radykalnie". 

I jeszcze chyba trochę pozwlekam z odpowiedzią, ponieważ sama ciągle jej sobie jej nie udzieliłam. 

99% rodziców, których znam, wspomina, że życie zmieniło się diametralnie. Niektórzy twierdzą nawet, że była to absolutnie największa zmiana w życiu. A ja nie jestem o tym przekonana. Bo choć mamy nowego członka rodziny, to przecież wiele rzeczy pozostało niezmiennych. Oczywiście trzeba się nauczyć na nowo funkcjonować w nowej rzeczywistości, ale to nie jest tak, że zmieniło się wszystko.  

A może właśnie zmieniło się wszystko, tylko tak bardzo przyzwyczaiłam się do układu 2+1, że już zapomniałam, jak było wcześniej?


fot.www.channelpro.c.uk

czwartek, 15 maja 2014

Bo dzieci czasami płaczą

Pierwsze dni i tygodnie to okres intensywnej nauki. My uczymy się dziecka, dziecko uczy się nas. Nie mamy żadnego podręcznika, który byłby napisany stricte o naszym synku. Dlatego godzina po godzinie, dzień po dniu staramy się na podstawie obserwacji malucha, jak również naszych wzajemnych interakcji, dowiedzieć o nim czegoś nowego. 



Gdy ciągle nie wiemy, na ile dobrze interpretujemy sygnały wysyłane przez dziecko, nie ma nic bardziej drażniącego, niż pytanie padające od kogoś z zewnątrz: 


"A dlaczego ono płacze?"

Dlaczego to tak denerwuje? Już sam płacz dziecka jest sytuacją stresującą, gdyż powoduje u rodzica zwiększenie poziomu adrenaliny. Wiadomo, że gdyby rodzice znali powód płaczu, to z pewnością potrafiliby adekwatnie zareagować. A skoro tak się nie dzieje, to znaczy, że próbują po omacku, wykluczając po kolei możliwe przyczyny. Gdy więc w takiej chwili ktoś jeszcze głośno zadaje pytanie, na które sami ciągle nie znają odpowiedzi, to już oliwa do ognia dolana.   


Kiedy w stosunku do mnie po raz pierwszy padło to pytanie, miałam ochotę odpowiedzieć: "a zapytaj go sam/sama". Ale powstrzymałam się, żeby nie prowokować kolejnych pytań, na przykład: "a to nie wiesz?". Wiecie, chodzi mi o tą szczególną formę pytania, które zwykle zadaje się z niedowierzaniem i oburzeniem jednocześnie: "to jesteś matką tego dziecka i nie wiesz?!". 


Pomyślałam wtedy, że dużo bym dała, żeby takich pytań w przyszłości unikać. Myśl bardzo naiwna, bo to przecież niemożliwe. Musiałabym odseparować dziecko od ludzi, co z pewnością nie byłoby dobre dla społecznego rozwoju malucha. I dla mnie też. 

Nie wiem

Jakaś alternatywa? Chyba tylko jedna. Jeżeli nie mogę wpłynąć na bodźce płynące z otoczenia, to mogę kontrolować swoje reakcje na nie. Czyli asertywność się kłania.


W praktyce mogłabym spokojnie wysłuchać czyjegoś komentarza i uczciwie odpowiedzieć, że nie wiem. Nie wiem, dlaczego płacze. I zamiast oczekiwać karcącego spojrzenia zwyczajnie przyznać, że jeszcze dobrze nie rozpoznaję rodzajów płaczu, bo mam za mało doświadczenia. I mam święte prawo do tej niewiedzy. Po prostu.


Piszę "po prostu", ale takie proste to wcale nie jest. Gdy człowiek jest niewyspany, zmęczony i sfrustrowany swoją niemocą, to o niekontrolowany wybuch emocji (wywołany zaledwie jednym niewinnym pytaniem) nie trudno. Tylko że to bez sensu, zwłaszcza że intencje tej osoby zwykle nie są złe. Ot, wyraz troski o wrzeszczącego malucha (żeby sobie gardełka nie zdarło, albo pępka nie wypchnęło), albo rozpaczliwa prośba o uciszenie go, bo bębenki w uszach pękają. 


Czyli wniosek jest jeden: odświeżyć wiedzę z kursu asertywności i trenować w praktyce, bo okazji będzie wiele!


PS. Jeszcze ewentualnie można sytuację rozegrać z przymrużeniem oka odpowiadając "głodzę je, to płacze" (metoda doświadczonych mam), ale trzeba tu uważać z kim się rozmawia, żeby jakiś donos o znęcaniu się nie poszedł do odpowiednich instytucji :] 


fot.www.mommyish.com

poniedziałek, 12 maja 2014

Matki karmiącej metoda na głoda

Dieta matki karmiącej w moim wydaniu jest ni mniej ni więcej tylko wszystkim tym, co zdołam przygotować w przerwach od opieki nad dzieckiem i spożyć w czasie posiłków malucha. 

Cały myk polega na tym, żeby zaraz po odłożeniu dziecka do łóżka popędzić do kuchni i upitrasić coś możliwie zdrowego i sytego oraz dostarczyć talerz(e) w miejsce karmienia dziecka, a następnie skonsumować wtedy, kiedy dziecko będzie karmione. Zaoszczędzony w ten sposób cenny czas można wykorzystać na wiele różnych sposobów. A im mniej czasu, tym więcej pomysłów na jego spędzenie :)

Strategia ta ma jednak swoje wady.

Przede wszystkim trzeba być bardzo sprawnym manualnie, najlepiej oburącz (a ja jestem tylko praworęczna). Ułatwia to przenoszenie pokarmu na łyżce lub widelcu z talerza do ust tak, aby nic nie spadło na dziecko przystawione do piersi, leżące dokładnie pomiędzy mną a talerzem. Z tego względu jedzenie nie może być zbyt gorące, bo gdyby jednak jakiś kęs upadł, mógłby poparzyć dziecko. Nie może być też zbyt kruche, w przypadku choćby pieczywa, tak aby okruchy nie opadały na dziecko, które póki co powinno się zadowolić samym mlekiem, a nie mlekiem z kruszonką. No i w końcu trzeba mieć podzielną uwagę, żeby odróżnić własne przełykanie od gulgania dziecka po to, aby móc kontrolować ilość przyjmowanego przezeń pokarmu. 

Poza tymi drobnymi niedogodnościami, strategia ma same zalety. Przede wszystkim matka nie chodzi głodna. A trzeba wspomnieć, że głód w okresie karmienia piersią jest znaczny i nawet Danio by sobie z nim nie poradził. Dodatkowo posiłki są spożywane regularnie (jeśli nie co do godziny, to przynajmniej często), co jest niezmiernie ważne, a co mogłoby być z trudem osiągalne przy innej organizacji. 

W tym miejscu muszę uczciwie zaznaczyć, że taki system jedzeniowy został wprowadzony w życie dopiero po ok. 2 tygodniach od porodu. Wcześniej 90% posiłków przygotowywał mąż z tej prostej przyczyny, że ja prawie nie wychodziłam z pokoju, w którym zajmowałam się dzieckiem. Ale i wtedy jadałam razem z maluchem, żeby w krótkich przerwach między karmieniami choć na chwilę zmrużyć oko. 

I jeszcze słówko o płynach. Po kilku dniach wypijania zimnej herbaty (bo zawsze coś, a raczej ktoś uniemożliwił mi wypicie ciepłej zaraz po zaparzeniu) postanowiłam skorzystać z wynalazku, jakim jest termos. Dzięki temu nie tylko za dnia, ale i przy każdym nocnym wstawaniu mogę napić się czegoś ciepłego. Bo niestety samej wody na pewnym etapie organizm już nie przyswaja. 

I tu stawiam kropkę, bo już mi burczy w brzuchu...


fot.www.polki.pl

niedziela, 11 maja 2014

(Nie)dokończone życzenia

Wśród życzeń okolicznościowych zawsze znajdą się sztampowe typu "zdrowia, szczęścia, pomyślności" i choć nie są szczególnie oryginalne, to im dłużej żyję, tym bardziej je cenię za ich prosty przekaz.

Ogólnie rzecz biorąc wszystkie życzenia, które sobie składamy na różne okazje podzieliłabym na dwie kategorie. Pierwszą byłby zbiór wszelkich wartości, obiektywnie ocenianych jako pozytywne - jak np. zdrowie czy miłość - których urzeczywistnienia to my życzymy solenizantom/jubilatom. Wymyślamy listę życzeń według własnego uznania sądząc, że i adresat pragnąłby ich spełnienia. Do drugiej kategorii zaliczyłabym te, które polegają na odbiciu piłeczki i podpisaniu się pod wszystkim, co tylko by sobie solenizant wymarzył. Najczęściej brzmią one: "spełnienia najskrytszych marzeń", albo "i czego sobie życzysz".   

I jedne i drugie mają swój urok - wszystko zależy od nadawcy, okazji, formy i paru innych czynników. Ale życzeniami, które najbardziej zapadają w pamięć są te, które dalekie są od schematów. A ponieważ mam pamięć dobrą, ale krótką :), chcę sobie upamiętnić najbardziej wyjątkowe spośród tegorocznych życzeń:

"Życzę ci wszystkiego, co jest dla ciebie ważne"

Życzenia od znajomej po fachu. Tak już mam, że lubię życzenia od psychologów ;p Dlatego, że wiedzą, jak ważne w życiu człowieka jest znaczenie, jakie przypisujemy rzeczom, ludziom, zdarzeniom oraz jak to znaczenie przekłada się na wszystkie nasze wybory, decyzje, zachowania, a nawet samopoczucie. Czyli właściwie na jakość całego naszego życia. A zatem w takim krótkim zdaniu zawiera się życzenie, by wszystko, co jest potrzebne do pełnego życia, było w moim zasięgu. Czegóż chcieć więcej?

"Życzę ci, żebyś zawsze była tak szczęśliwa, jak teraz. Bo jesteś szczęśliwa, prawda...?"

Życzenia od koleżanki, również matki syna, tyle że już dorosłego, który właśnie wyrusza w świat. Wielokrotnie opowiadała mi o silnej więzi, jaka łączy ją z synem i o tym, jak wiele szczęścia wniósł w jej życie. Nie musiała mnie przekonywać, że kocha go nad życie. Widziałam jak przeżywała rozłąkę, gdy wyfruwał z gniazda i widzę, jak tęskni. Najpewniej założyła, że i mnie pojawienie się maluszka uszczęśliwiło. Chyba dlatego tak zapamiętałam jej życzenia, bo jak do tej pory ani razu się nad tym nie zastanawiałam... 

Przypomina mi się tu pewien cytat: "Sekret bycia nieszczęśliwym polega na posiadaniu wolnego czasu, który możemy poświęcić na zastanawianie się, czy jesteśmy szczęśliwi, czy też nie" (B.Shaw). 

W moim przypadku ilość wolnego czasu przy małym dziecku chyba jednoznacznie wskazuje na szczęście, nieprawdaż...? :)      

"Życzę ci satysfakcji z macierzyństwa, ale też tego, byś poza nim zobaczyła jeszcze kawałek świata"

To życzenia od matki 4-latka, która prężnie działa zawodowo. Bycie matką jest dla niej tylko jedną z ról, w których się spełnia, ale nie jedyną. Należy do tych kobiet, które harmonijnie łączą karierę z życiem rodzinnym i niezmiennie wzbudza mój podziw ze względu na świetną organizację czasu. Dlatego jej życzenia traktuję jako dowód na to, że obowiązki macierzyńskie da się ogarnąć w taki sposób, żeby jeszcze zostało czasu na coś poza tym. Bo w chwili obecnej akurat trudno mi uwierzyć, że poza karmieniem, przewijaniem i spacerowaniem można ugrać jeszcze coś dla siebie :)

"Życzę ci wiary w siebie, zaufania do siebie i odkrycia potencjału jaki w sobie masz, jako matka. Bo masz taki potencjał, jak każda kobieta"

To tylko urywek życzeń, bo były one długie, skonstruowane z wielokrotnie złożonych zdań i zwyczajnie nie spamiętałam tego ciągu. Ale zapamiętałam to, co najbardziej do mnie przemówiło. Wiarygodności przekazowi dodawał fakt, że osoba wypowiadająca te życzenia jest matką dwójki dzieci, więc z pewnością wiedziała, o czym mówi (a przynajmniej taką mam nadzieję!) :)

"Życzę ci wszystkiego"

Życzenia z tylko z pozoru niedokończone. W rzeczywistości świetna gra słów, kojarzy mi się ze starą reklamą bodajże Plusa "Wielka Wyprz". 
Autor życzeń to trener rozwoju osobistego, zatem mogłam się spodziewać jedynie konstruktywnych życzeń :) Życzyć komuś "wszystkiego" to tyle, co uznawać ludzkie istnienie za pełne wyłącznie wtedy, gdy doświadcza się wszystkich stanów emocjonalnych, od radości po smutek. Tak trochę biblijnie: "jest czas siewów i czas zbierania; czas cierpienia i czas radości" - przeciwieństwa następują po sobie jak dzień i noc, dlatego nie sposób ich uniknąć, bo wpisane są w nasze człowieczeństwo. Gdy więc wychodzi się z takiego założenia, to życzenie komuś "wszystkiego najlepszego" wyraża chęć ograniczenia tych doświadczeń. To tak jakby chcieć pozbawić człowieka połowy jego życia tylko dlatego, że jest mniej kolorowa, mniej optymistyczna. 

Trudno nie zauważyć, że współczesny świat zmierza właśnie w takim kierunku - wszyscy chcieliby być szczęśliwi cały czas, a to jest zwyczajnie niemożliwe. Chwile zatrzymania, refleksji czy nawet przygnębienia są równie pożyteczne, jak te z przeciwległego bieguna. Sztuka polega na tym, żeby z tych trudnych doświadczeń umieć czerpać i w ostatecznym rozrachunku obracać je na naszą korzyść. Jaka to korzyść? Uczymy się, dojrzewamy, rozwijamy, hartujemy, mądrzejemy. Bo co nas nie zabije... 

Do tych ostatnich życzeń dodałabym jeszcze "siły, żeby to wszystko udźwignąć i nie stracić ducha". Bo w życiu 29-latki naprawdę już jest co dźwigać :) 

A więc niech się spełniają! :)


fot.www.usatoday.com
fot.www.imigion.com
fot.www.lri.fr

czwartek, 8 maja 2014

Połogowa hierarchia

Co powinno być najważniejsze dla kobiety po porodzie? Nie zadawałam tego pytania sobie ani nikomu innemu, a odpowiedź i tak do mnie przyszła. 

Pierwsza od ordynator oddziału noworodków, która pouczała mnie przed wypisem odnośnie dbałości o siebie i dziecko. Zalecenia: karmienie naturalne. "Żeby miała pani pokarm, musi pani dobrze jeść i się nie stresować. - powiedziała. To jest taki odmienny czas dla kobiety." 

Z pustego i Salomon...

No tak, pomyślałam. To ma sens. Z zestresowanej piersi mleko nie popłynie :) Ale dlaczego nie stresowanie się ma być czymś wyjątkowym? No cóż, pewnie większość kobiet kulturowo zaprogramowanych na matki-Polki nie uważa za konieczne zatroszczenie się o siebie, gdyż całą uwagę koncentrują na dziecku. Stąd nie przyjdzie im do głowy, że odpoczynek i chwila relaksu są tak samo ważne, jak ogarnięcie wszystkich obowiązków macierzyńskich. A nawet jeśli przyjdzie, to wygospodarowanie tej odrobiny czasu może się okazać niezwykle trudne w realizacji. 

Inną sprawą są społeczne oczekiwania, że kobieta sobie zawsze ze wszystkim poradzi. Jest nawet takie powiedzenie: "Kobieta jest jak wierzba - pochyli się aż do ziemi, ale nie złamie się nigdy." Szlachetne to i wzruszające, tylko że... mnie nie przekonuje. Naprawdę nie widzę powodu, dla którego miałabym robić coś ponad moje siły tylko po to, żeby udowodnić (komu właściwie?), że sobie radzę. Patrzcie, patrzcie - padam na twarz, ale jeszcze ogarnę parę tematów. Nie! Jak padam, to pozwalam sobie paść na dobre i odpocząć, bo tego potrzebuje mój organizm. Większy będzie pożytek ze mnie, gdy będę wypoczęta i zregenerowana, niż zblazowana i sfrustrowana. Dlatego też nie zamierzam "hojraczyć" i udawać, że doszłam do formy po porodzie szybciej, niż jest w istocie. Absolutnie. Zamierzam sobie dać na rekonwalescencję tyle czasu ile będzie trzeba, bo nie staję w konkursie na jak najszybszą odnowę. 

Właściwa kolejność  
   
Drugą osobą, która uświadomiła mnie co do priorytetów młodej mamy, była położna. Powiedziała mi tak: "Najważniejsze jest teraz dziecko, potem pani, a na końcu dom." Doprecyzowała, że jak tylko uwinę się z rzeczami, które mam do zrobienia przy dziecku, przychodzi pora na zaspokojenie moich potrzeb. W tym czasie mam coś zjeść, przespać się w ciągu dnia jeśli potrzebuję (najskuteczniej wtedy, kiedy śpi dziecko), poczytać coś relaksującego (niekoniecznie gazety i książki o macierzyństwie). Wszystko inne może zaczekać. Jestem teraz tak ważna dla maluszka, że moja kondycja psycho-fizyczna bezpośrednio oddziałuje na naszą relację, dlatego inwestycja w moje samopoczucie opłaci się podwójnie. Tym samym w nielicznych wolnych chwilach mam sobie odpuścić rzucanie się w wir obowiązków domowych - te można zostawić innym członkom rodziny. 

A więc jeszcze raz: 
   1. Synuś
   2. Ja
   3. Reszta świata

Matkowanie przez delegowanie


Trzecią osobą, która podzieliła się ze mną swoją strategią przetrwania pierwszych kilku tygodni była moja sąsiadka. Jej rada była krótka i brzmiała: "Wykorzystuj do pomocy kogo tylko się da!". 

Innymi słowy - nie ma się co bawić w Zosię-samosię, bo po pierwsze to wyczerpujące :), a po drugie macierzyństwo dostarczy jeszcze wielu wyzwań, przy których będzie się można wykazać. 

Amen.


fot.www.keepcalm-o-matic.co.uk

środa, 7 maja 2014

Pierwsza życiowa podróż

Po porannym obchodzie zapadła decyzja - wychodzę ze szpitala. Musiałam jeszcze tylko zaczekać na wypis. Salowa była przeszczęśliwa, że zwalniam pokój. Uprzejmie poprosiła, żebym pozwoliła jej posprzątać jeszcze zanim opuszczę salę. Żaden problem - stwierdziłam. A niech się kobiecina uwinie z robotą i nie robi nadgodzin w piątek.

Nie znoszę pakowania, ale tego dnia poszło mi błyskawicznie. Jak nigdy pozbierałam rzeczy i bez zbytecznych ceregieli powkładałam do walizki i toreb. Wiem, wiem - brzmi, jakbym jechała na wakacje, ale wyprawka do szpitala była naprawdę spora. Zwłaszcza, że każdego dnia jeszcze mi coś dowożono (na przykład sama poducha do karmienia jest już tak pokaźnych rozmiarów, że zajęła jeden wielki worek), dlatego przy wypisie mój dobytek był o wiele większy, niż przy przyjęciu. 

Przez chwilę nie mogłam się zdecydować, jak ubrać synka w jego pierwszą podróż. Miałam dylemat, bo od czterech dni nie wychodziłam na zewnątrz, ale jedno spojrzenie przez okno wystarczyło, żeby zauważyć ludzi w krótkich rękawkach, czyli ciepło.  

Wychodząc ze szpitala czułam się tak, jakbym wkraczała do innego świata. Ludzie jacyś tacy szybko chodzący (w przeciwieństwie do kobiet po porodach), pełne słońce, świeże powietrze. Z jednej strony towarzyszyło mi poczucie, że właściwie świat pozostał taki sam, jak przed kilkoma dniami, gdy podążałam w przeciwnym kierunku. Z drugiej strony świadomość, że mój własny świat zmienił się całkowicie. 

Wsiadając do samochodu uzmysłowiłam sobie, że od teraz to MY jesteśmy w pełni odpowiedzialni za nasze dziecko. Już nie mam guzika wzywającego położną, a w razie problemów nie odwiozę małego na oddział noworodków. Teraz wszystkie decyzje należą wyłącznie do nas. To ogromne wyzwanie! 


Na tylnym siedzeniu obok fotelika z synusiem jechałam uśmiechnięta i podekscytowana. Młody przespał całą drogę do domu, co dobrze rokuje jeśli chodzi o przyszłe podróże :) A ja byłam szalenie dumna. Spoglądałam w oczy mężusia - współtwórcę tego małego cudeńka - odbite w lusterku wstecznym i po raz kolejny w życiu poczułam się szczęściarą. Teraz mam dwóch wspaniałych mężczyzn!  

Przed domem czekały znajome sąsiadki, które mocno mi kibicowały w ciąży i wspierały sms-owo w czasie pobytu w szpitalu. Powitały mnie jak zwycięzcę, wyściskały, obowiązkowo pozachwycały się malcem i w końcu "puściły" do domu. A tam... już za progiem przywitały mnie okolicznościowe dekoracje, kwiaty, balony. Poczułam się absolutnie wyjątkowo, jakbym dokonała czegoś wielkiego. Bo dokonałam! 

Teraz czas pokazać synkowi jego Dom :)


fot.www.mojniemowlak.pl
fot.www.ceneo.pl

wtorek, 6 maja 2014

Co z tym baby bluesem?

Odpowiedź na moje pytanie o baby bluesa pojawiła się szybciej, niż się spodziewałam. 

Jak można mieć jakieś załamanie w tej krainie szczęśliwości? Można. Przyszło nagle i niespodziewanie. Niespodziewanie nie dlatego, że dotychczas czułam się bejbiblusowo-nietykalna. Niespodziewanie, ponieważ uderzyło z nieoczekiwanej strony. Wcześniej wyobrażałam sobie, że poporodowe załamania dotyczą głównie poczucia własnej niekompetencji, niepewności w roli mamy, nieumiejętności zajęcia się własnym dzieckiem i tym podobne. Tymczasem z godziny na godzinę mój nastrój leciał na łeb na szyję z zupełnie innego powodu.


Bolesna rzeczywistość

Nie miałam pojęcia, że środki przeciwbólowe stosowane po cesarskim cięciu mają za zadanie jedynie złagodzić ból, a nie znieść go zupełnie. A biorąc pod uwagę fakt, że mój próg bólu jest prawie równy zeru, była to dla mnie naprawdę nieprzyjemna niespodzianka. Znieczulenie przestawało działać, a ja z każdą chwilą coraz bardziej zaczynałam odczuwać negatywne konsekwencje zabiegu. Zabiegu, który przebiegł przecież bez komplikacji, a więc wszelkie dolegliwości mieściły się w normie, czyli występowały u chyba każdej kobiety w mniejszym lub większym stopniu. Nie działo się więc nic nieprawidłowego czy niepokojącego, co wymagałoby lekarskiej interwencji. Jednak mnie intensywność bólu i jego umiejscowienie w różnych częściach ciała po prostu przerosły. Zupełnie nie byłam na to przygotowana. Nikt mnie nie uprzedził, że nawet łagodny ruch będzie sprawiał ból, a już nagły i intensywny zryw jak np. kichanie, będzie odczuwalne jak rozrywanie wnętrzności z utrzymującym się jeszcze chwilę później uczuciem pieczenia.

W tym całym zdumieniu nie umiałam sobie poukładać w głowie, że nowonarodzonym, maleńkim i bezbronnym dzieckiem, całkowicie zdanym na opiekuna ma się zajmować ktoś, kto sam ciągle wymaga opieki! Jak ja mogę brać odpowiedzialność za tego człowieczka, jeśli sama z trudem się poruszam i nie jestem pewna żadnego swojego ruchu? Bo przecież głowy nie dam, że nagłe ukłucie bólu nie sprawi, że upuszczę dziecko... (możliwe, że w takiej sytuacji jednak stery przejąłby instynkt macierzyński czy choćby samozachowawczy, ale pewności nie mam). 

Najgorzej wspominam poranek, kiedy położna o 5:50 przywiozła mi synka do sali i poleciła: "proszę nakarmić dzidziusia". Zanim zdążyłam odwrócić głowę w stronę drzwi i jakkolwiek zareagować, już jej nie było. Jedyna myśl, która kłębiła mi się wtedy w głowie, poza ogromnym poczuciem niemocy, było pytanie: "ale jak to?!". Poprzedniego dnia przywieziono mi małego w czasie odwiedzin rodziny, więc ktoś mi mógł go podać do karmienia. A teraz? W ułamku sekundy wyobrazilam sobie całą akcję: zanim podniosę się z łóżka i spionizuję tak ostrożnie, jak się tylko da, żeby nie dodawać sobie bólu przy każdym ruchu, minie kilka dobrych kilka chwil. Potem zanim podejdę do łóżeczka i podniosę dziecko, wrócę do łóżka, usiądę z dzieckiem na rękach i wymanewruję nim tak, żeby je optymalnie przystawić przy jednoczesnym podkładaniu sobie poduszki pod plecy, miną wieki... 

Zdawałam sobie sprawę z tego, że w interesie szpitala leży jak najszybsze uruchomienie położnic i wypis do domu. Przedtem jednak personel choć w małym stopniu chce mieć pewność, że młoda matka potrafi się zająć dzieckiem i zrobić przy nim podstawowe rzeczy. Zgoda, przy takim założeniu tak wczesne zmuszanie kobiet do pełnej aktywności ma sens. Niestety było to ponad moje siły. Oczywiście nie miałam wyjścia, więc zaczęłam zwlekać się z łóżka przy coraz głośniejszym akompaniamencie płaczu malucha. W dodatku byłam już tak zrezygnowana, że nawet mi nie przyszło do głowy, żeby przycisnąć przycisk i poprosić o pomoc...    

Lewe oko nie wie, co czyni prawe


W chwili mojej największej słabości, kiedy zapłakana pochylalam się nad dziecięcym łóżeczkiem, nakryła mnie znajoma z niespodziewaną wizytą. A niech to - myślałam - za wcześnie odkręciłam kurki... Ale już po chwili nie żałowałam, że zastała mnie w takim stanie, bo jej ramię okazało się najlepszym lekarstwem. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie, iż nie dlatego się mazgaję, że coś nie tak z dzieckiem, albo że jestem nieszczęśliwa, czy rozczarowana. Przeciwnie, ciągle byłam poruszona pojawieniem się tej małej istoty w moim życiu i chyba jedno oko płakało ze wzruszenia, podczas gdy z drugiego łzy wyciskał fizyczny ból. 



Wylanie żalu przyniosło ulgę. Dosłownie. Czułam, że jakiś ciężar ze mnie spłynął. Nie dałam się jednak przekonać, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej, a ból jest tylko przejściowy. W tamtych chwilach naprawdę w to nie wierzyłam. Po prostu nie byłam w stanie wyjść poza tu i teraz. I szczerze powiedziawszy nawet nie chciałam wybiegać w przyszłość przytłoczona teraźniejszą rzeczywistością. Znajoma jednak nie dała za wygraną i nazajutrz przyniosła inny "pocieszacz".  

"Synku"


Odtwarzacz mp3 był już ustawiony na konkretną piosenkę. Podała mi słuchawki i zostawiła mnie sam na sam z dzieckiem, muzyką i ... Grażyną Łobaszewską. Podejrzewam, że wyszła celowo, bo spodziewała się, że nagranie rozklei mnie do reszty. 

>> PLAY

Utwór przecudny. I jak bardzo trafiony! Nie odrywając wzroku od synka pomyślałam, że tekst musiała napisać osoba która jest rodzicem. Bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że osoba która nie ma dzieci, mogłaby aż tak pięknie wyobrazić sobie uczucia rodzicielskie, żeby przełożyć je na tekst tak wzruszającej piosenki. 


W jednej chwili zapragnęłam doświadczyć tego wszystkiego, co wyśpiewała Łobaszewska. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że aby móc to przeżyć, muszę mieć dużo sił, których nie będą w stanie osłabić drobne przeszkody na macierzyńskiej drodze. A więc muszę się pozbierać. Co nas nie zabije.... 

Jeszcze raz spojrzałam na malutkiego i postanowiłam: dam radę, dla ciebie synku. 


fot.www.thedetoxdiva.com
fot.www.hawkinshearing.com

poniedziałek, 5 maja 2014

Od pierwszego wejrzenia

Gdybym miała w kilku słowach opisać wrażenie, jakie zrobiły na mnie pierwsze chwile z synem (te dłuższe, gdy przywieziono syna do sali), najchętniej poszłabym na skróty i przywołała słowa jakiejś tkliwej piosenki o macierzyństwie i odesłała do posłuchania. Ale nie ma takiej piosenki, bo nikt nie napisał piosenki o mnie i moim dziecku. Uważam, że choć doświadczenia wielu mam są bardzo podobne, to jednak każda przeżywa je na swój sposób. Dlatego jedyne, co mi pozostaje, to napisać moją własną piosenkę... Na razie jednak może lepiej zostanę przy prozie :) 

Ciekawość - pierwszy stopień do poznania

Pierwsze wrażenie? Nie zapomnę jak przyglądałam się małemu opatulonemu w pieluchy uformowane w rożek i mówiłam do siebie w myślach: "A więc to Ty... Czyli tak właśnie wyglądasz!". Nie wiem ile mogła trwać ta chwila. Nie wiem, co działo się wtedy w okół. Spał spokojnie, a ja nie mogłam uwierzyć, że ten maleńki człowieczek jeszcze nie dawno był u mnie w brzuchu! Że powstał z połączenia komórek dwojga różnych ludzi. I że to w moim ciele takie małe nasionko dorosło do postaci, w której jest w stanie żyć na świecie. I w końcu, że zupełnie nic o nim nie wiem! Nie rozpoznawałam nawet jego płaczu wśród innych dzieci... Jedyne, co wyglądało znajomo, to profil jego buźki - identyczny jak na kilku ostatnich zdjęciach USG. Nie spodziewałam się tylu włosów na głowie, długich paluszków ani tego, że noworodek jest... taki malutki! (pomimo swojej słusznej wagi ponad 4 kg). 

Gdy się poruszył, zaczęłam się zastanawiać, co zrobię, jak się obudzi i zacznie płakać. Może zajrzę mu do pieluszki i przewinę? Może się przedstawię? Może...

Nie zdążyłam udzielić sobie odpowiedzi, bo gdy w końcu zakwilił, zalałam go moją mową powitalną odmieniając jego imię przez wszystkie formy i zdrobnienia, dziwiąc się, skąd mi to w ogóle przyszło do głowy. Bo przyszło. I do głowy i do serca. Jakoś nie bałam się go podnieść, przewinąć (tu mi się otworzyły różne klapki z instruktarzem ze szkoły rodzenia), wszystko przyszło naturalnie. Umacniało mnie przekonanie, że nie da się zrobić krzywdy własnemu dziecku, nawet jeśli coś robię niepoprawnie.  

Brzuszek do brzuszka

Pierwsze przystawienie do piersi, choć nieporadne (z mojej strony, bo dziecko wiedzione instynktem doskonale wiedziało, gdzie chwycić :)), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Tym bardziej, że upłynęło sporo czasu, zanim przyniesiono mi małego do karmienia i nie byłam pewna, czy skoro już posmakował butelki (po cesarce dzieci w pierwszej dobie są często dokarmiane, zanim mama dojdzie do siebie), będzie miał ochotę jeszcze spróbować mojego pokarmu. Nie mogłam się nadziwić patrząc na maleńkie usteczka "poszukiwacza skarbów", który z zamkniętymi oczami dobrał się do celu i przyssał jak mała pijawka. Widok małej główeczki zatopionej w moim ramieniu i twarzyczki mocno przytulonej do mojego ciała był dla mnie tyleż niesamowity, co niespodziewany. A więc zaiskrzyło między nami! - cieszyłam się w duchu. 

Nie wiem, na ile to sprawka szalejących hormonów, na ile wpływ środków znieczulających, ale byłam maksymalnie oszołomiona sytuacją. Czy pozytywnie? Tak, jak najbardziej! Pomyślałam wtedy, że ten cały baby blues jest zdecydowanie przereklamowany. Bo jak można mieć jakieś załamanie, gdy ogarnia człowieka tak obezwładniające poczucie szczęścia...? 


fot.www.seven-seas.com

Bo ludzie są ważni

Są w życiu takie chwile, kiedy to, jacy ludzie nas otaczają, ma niebagatelne znaczenie. Choć współcześnie promuje się całkowitą wewnątrzsterowność i samowystarczalność, a wraz z nimi niezależność od cudzych opinii i zachowań, to zdarza się, że czyjaś przychylność lub antypatia bywa kluczowa dla naszego dobrostanu. Zwłaszcza w sytuacjach nowych, kiedy nie czujemy się pewnie, nie potrafimy się odnaleźć albo gdy jesteśmy w pełni zdani na czyjąś pomoc. 

W cudzych rękach 


Nigdy bym nie przypuszczała, że w czasie pobytu w szpitalu jednymi z najbardziej stresujących wydarzeń będą zmiany położnych. Gdy tylko skończył się dyżur porannej zmiany, z niepokojem wypatrywałam osoby, która zastąpi poprzednią. W pierwszej dobie po cesarce miałam szczęście trafić na dwie kolejne sympatyczne położne, serdeczne i empatyczne. Cieszyłam się, że co jakiś czas do mnie zaglądają zapytać, jak się czuję i czy czegoś nie potrzebuję. Mogłoby się wydawać, że nie robiły nic wyjątkowego, po prostu wykonywały swoją pracę. Tyle, że w moim odczuciu dawały od siebie dużo więcej. Coś, co nie jest ujęte w zakresach obowiązków i z czego pracodawca z pewnością ich nie rozlicza. Chodzi o rodzaj szacunku dla człowieka-pacjenta i zrozumienia jego położenia (dosłownie). A czasem tylko o uśmiech czy dobre słowo.  

W drugiej dobie karta się odwróciła i kolejne dwie położne były niemal przeciwieństwem poprzednich. Na wezwania reagowały późno i zawsze dawały mi odczuć, że niepotrzebnie zawracam im głowę. Każdą najmniejszą prośbę kwitowały komentarzem, który skutecznie zniechęcał do dalszego kontaktu. W rezultacie zaczęłam czuć się winna, że zakłócam paniom cenny spokój, a w skrajnych przypadkach - widząc ich niepocieszone miny - zastanawiałam się, czy aby rzeczywiście nie przesadzam z częstotliwością naciskania na dzwonek. Szczerze powiedziawszy chętnie bym zrezygnowała z ich usług, gdyby to tylko było możliwe. Niestety naprawdę potrzebowałam ich pomocy, więc trzeba było jakoś się dogadać. Znaczyło to mniej więcej tyle, co przekonać je, że przychodzą do mnie nie na darmo. To stawiało mnie w niekomfortowej pozycji znienawidzonego "petenta", który istnieje tylko po to, żeby uprzykrzać komuś życie, albo dopomina się o coś, co mu się nie należy. No bo kto to widział wzywać położną w środku nocy, jeśli ta wolałaby się wyspać na dyżurze?


Szczytem "zawracania głowy" była moja prośba o środek przeciwbólowy. Położna ciężko westchnęła i wymamrotała: "to będę musiała zadzwonić po lekarza..." i stała tak jeszcze chwilę jakby czekając, że na widok jej zdegustowanej miny natychmiast się wycofam i powiem coś w stylu: "A to jak po lekarza aż trzeba dzwonić, to nie... proszę się nie fatygować". Zamiast tego gryzłam się w język, żeby nie palnąć: "A to będzie dla pani jakiś problem? jeśli tak, to proszę dać numer do tego doktora, to sobie sama zadzwonię". 


Pomyślicie może, że jestem superupierdliwym pacjentem i ewentualne współczucie należy się właśnie położnym, które się ze mną musiały "użerać". W moim odczuciu jednak byłam pacjentem, który po prostu zna swoje prawa. Innymi słowy nie zamierzałam zwijać się z bólu tylko dlatego, żeby nie dodawać paniom położnym pracy. Czy to jakieś nadużycie? 

Win-win?

Komunę znam głównie z opowieści, ale relacja położna-pacjent trochę mi przypominała układ urzędnik-petent, w której ten drugi, jeśli nie kłaniał się w pas, niczego nie załatwił. Na szczęście czasy się zmieniły, ale jeszcze gdzieniegdzie zostało "po staremu", w urzędach czy szpitalach właśnie.

Z ciekawostek, osoba z którą wymieniłam opinię na temat tej jednej "mniej fajnej" położnej, powiedziała o niej krótko: "ta pani chyba nie lubi swojej pracy". Wow, pomyślałam, cóż za genialny eufemizm!

Piszę o tym dlatego, że narodziny dziecka są dla kobiety jednym z ważniejszych życiowych wydarzeń - pięknym i bolesnym zarazem. I byłoby idealnie, gdyby przy pomocy personelu medycznego dało się zminimalizować negatywne skutki porodu na tyle, żeby kobieta mogła się maksymalnie skupić na opiece nad dzieckiem. Tymczasem w praktyce bywa różnie. Można trafić na lekarza, położną czy nawet salową(!) z powołania, którzy wiedzą jakim typem pacjentek są położnice i jakiego rodzaju wsparcia potrzebują. I są też ich przeciwieństwa - ludzie, którzy swój zawód wykonują z musu albo przypadku i nie ma co liczyć na jakąkolwiek uprzejmość z ich strony. Sami sprawiają wrażenie bardziej pokrzywdzonych przez los od obolałych pacjentów i proszenie akurat ich o pomoc wydaje się wielce niestosowne. A pacjentom czasami potrzeba naprawdę niewiele - poprawić poduszkę czy przygasić światło, kiedy po zabiegu znieczulenie ciągle przykuwa nogi do łóżka...   

Miłość bliźniego 

I tym sposobem zawracam do wątku o ludziach, których spotykamy na naszej drodze. Nie zawsze możemy wybrać, kto będzie nam towarzyszył w ważnych momentach życia. Mamy też znikomy wpływ na to, kto nam sprzeda paliwo na stacji, kto zarejestruje do lekarza albo obsłuży w banku. Ale zawsze mamy wpływ na to, jak my zapiszemy się w czyimś życiu. Bo w większości przypadków sami decydujemy o tym, czy zdobędziemy się na uprzejmość, dobre słowo, odrobinę zrozumienia. Nawet jeśli nie lubimy swojej pracy albo wybitnie nie podoba nam się miejsce, w którym się znaleźliśmy to nie zwalnia to nas obowiązku bycia człowiekiem. To kosztuje naprawdę niewiele, a może być promykiem rozpromieniającym czyjeś doświadczenie. 

Moje doświadczenie, poza drobnymi :) wyjątkami, było na szczęście okraszone wieloma pozytywnymi spotkaniami. Pozwoliły mi one przejść przez trudne momenty z poczuciem, że pobyt w szpitalu oraz wszelkie cierpienia są jedynie chwilowe i miną tak szybko, jak się pojawiły. 


fot.www.photl.com
fot.www.identity-mag.com

sobota, 3 maja 2014

Spotkanie 22 kwietnia, godz.10:37

Dobrą chwilę zastanawiałam się, czy rozpisywać się na temat porodówki jako takiej. Jeśli powiem, że nigdy w ciągu prawie 30-letniego życia nie byłam w szpitalu tak na poważnie (mam na myśli "z noclegiem"), to możecie sobie wyobrazić, że czułam się trochę jak dzikus wypuszczony z buszu. 

Między izbą przyjęć a blokiem operacyjnym 

Niemal wszystko było dla mnie nowe. Cewniki, wenflony i inne ciała obce, w tym obce ręce. O dziwo bariera wstydu dość szybko ustąpiła miejsca przekonaniu, że personel medyczny już widział w swojej karierze wszystko i naprawdę nie muszę się czuć skrępowana. Przynajmniej odpadł jeden ze stresorów. Osoby, które się mną zajmowały na różnych etapach były miłe, niektóre z dużym poczuciem humoru, co po części niwelowało dyskomfort pewnych zabiegów. Nie zmieniło to jednak faktu, że wiele z tych rutynowych działań odbierałam jako nieprzyjemne, głownie ze względu moje szpitalne nieobycie (jakoś nie przywykłam, że tylu ludzi ogląda mnie i dotyka tu i ówdzie) i małą odporność na ból. 

Na szczęście były też radośniejsze chwile. Jedną z nich było badanie tętna płodu. Akurat łóżko ustawione było w taki sposób, że miałam widok na okno, a tuż za nim na zieleń drzew z promieniami słonecznymi przedzierającymi się przez liście. Przepiękny, optymistycznie wiosenny obrazek! Przez 40 minut trwania pomiaru uśmiechałam się do siebie (albo do tych drzew - nie jestem pewna...), starając się nie zasnąć z tego ciepła i błogości, ponieważ musiałam czuwać aby przyciskać guziczek aparatury za każdym razem, gdy poczułam ruch dziecka. 

Pomyślałam, że gdyby poza tętnem dziecka rejestrowano też bicie serca matki, to moje z pewnością osiągałoby górne wartości normy, radośnie wyrywając się z piersi :) Świadomość, że już niebawem nastąpi jedno z najważniejszych wydarzeń mojego życia sprawiała, że nie mogłam usiedzieć (lub też: uleżeć) na miejscu i z każdą chwilą coraz bardziej nie mogłam się doczekać! 

Potem znów rzeczywistość szpitalna dała o sobie znać, bo przed cięciem cesarskim trzeba było założyć znieczulenie. Zawsze mnie frapowało, jak to jest, że żeby nie bolało, najpierw musi boleć. Jak u dentysty - żeby się znieczulić, najpierw trzeba przecierpieć ból podania zastrzyku. Tutaj wkłucie do kręgosłupa wymagało nie ruszania się, co było o tyle trudne w realizacji, że zazwyczaj instynktownie uciekam przed nadciągającą igłą. Jakimś cudem jednak udało mi się nie odskoczyć zbyt energicznie, ale w zamian nogi mi się straszliwie roztelepotały i tak trzęsły się aż do końca. Czyli do momentu, w którym znieczulenie zaczęło działać i przestałam odczuwać cokolwiek od pasa w dół...

Chwile, które łączą  

To, co działo się później, pamiętam już jak przez mgłę. Anestezjolog sprawdzał co kilka chwil czy znieczulenie chwyciło gdzie trzeba, a ja zamknęłam oczy na wypadek, gdyby się okazało, że w lampach odbija się pole operacyjne i nie daj Boże zobaczyłabym swoje wnętrzności. 

Choć wiedziałam, że nie będę czuła bólu, byłam mocno spięta, dlatego starałam się rozluźnić głębokim oddychaniem. W rezultacie słyszałam głównie moje dyszenie, które skutecznie zagłuszało rozmowy między lekarzami (może i dobrze :)). Otworzyłam oczy dopiero wtedy, gdy lekarka wyciągnęła z mojego brzucha dziecko i uniosła je nad parawan odgradzający moją głowę od reszty ciała...  

[robię przerwę w pisaniu, bo ilekroć wspominam tę chwilę, rozmazuje mi się obraz i litery jakieś takie niewyraźne...]



Nie wiem, skąd mi to przyszło wtedy do głowy, ale prezentacja Małego skojarzyła mi się ze sceną z bajki "Król lew", w której Rafiki ze szczytu lwiej skały pokazuje małego Simbę zwierzętom z całego królestwa. 

Zgaduję, że to może przez wpływ środków znieczulających, bo ani doktórka w najmniejszym stopniu nie przypominała pawiana, ani mój syn lwiątka... No ale cóż, nie ma co się zagłębiać w zakamarki (pod)świadomości. Przyjmuję to za sygnał włączania się instynktu macierzyńskiego, objawiający się właśnie przypominaniem sobie bajek, które w niedalekiej przyszłości będę przecież czytać/opowiadać dziecku :)

Tymczasem jeszcze gdy leżałam na stole operacyjnym ktoś podszedł z moim Maluszkiem i przyłożył jego buźkę do mojego policzka. To była króciuteńka chwila, pełna ciepła i wzruszenia.

I jak nic pasuje mi tu banał, że dla takich chwil warto żyć.  


fot.www.poradymamy.com.pl
fot.www.games.usvsth3m.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...