niedziela, 29 czerwca 2014

KEEP CALM and WEAR WHATEVER

Gdy kobieta mówi: "nie mam co na siebie włożyć", jej mężczyzna najczęściej odczytuje to jako:
a) marną formę kokieterii i chęć wymuszenia zapewnień w stylu: "przecież tobie kochanie we wszystkim ładnie..."
b) próbę usprawiedliwienia wydania pokaźnej kwoty na najbliższych zakupach odzieżowych 
c) dowód na krótkowzroczność kobiety, jako że szafa wyraźnie pęka w szwach.

Inaczej rzecz się ma po porodzie
a) ubrania przedciażowe są jeszcze za małe, a ciążowe już za duże
b) nie opłaca się kupować wielu nowych ubrań, bo aktualny rozmiar traktuje się (z wielką nadzieją :)) jako przejściowy
c) jest za gorąco, aby piec się w spodniach ciążowych z nieprzewiewnym, gumowym pasem

Nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać, gdy przypomniałam sobie o koszulce kupionej jeszcze w ciąży na specjalne zamówienie z napisem: KEEP CALM and LOVE .... (<- zamiast kropek na koszulce widnieje imię mojego synka) i postanowiłam ją przymierzyć. Cóż, nie przewidziałam, że poporodowy brzuch wygląda na czwarty miesiąc ciąży, więc t-shirt sięgał mi do pępka... 

Wtedy po raz pierwszy w życiu powiedziałam w pełni uczciwie: "nie mam co na siebie włożyć" i nie było w tym ani krzty przesady. 


fot.www.edziecko.pl

sobota, 28 czerwca 2014

Do zaczytania jeden łyk

Jeszcze niedawno nie mogłam sobie pozwolić na dodatkowe aktywności w czasie karmienia dziecka, ale sytuacja uległa zmianie (synek je bez pilnowania go :)), więc postanowiłam ją wykorzystać. 


Nie wiem z jakiej okazji od paru lat promowane jest tak intensywnie karmienie piersią (w końcu jeśli to autentycznie najlepszy z możliwych pokarm dla dziecka, to powinien obronić się sam...), w każdym razie jednym z argumentów jest "odpoczynek i czas dla siebie". Na początku pomyślałam, że to jakaś kpina. Teraz dostrzegam w czym rzecz. Mogę siąść na czterech literach i przez kilkadziesiąt minut nie zmuszać się do robienia niczego innego. Podczas gdy mleko płynie bez mojego udziału, sama mogę w tym czasie na przykład przekartkować ostatnią gazetę. A jeszcze lepiej książkę i to nie jedną. 

W pierwszej kolejności postanowiłam nadrobić zaległości, czyli sięgnąć po książki które dostałam na urodziny, a więc "Znaki szczególne" Pauliny Wilk i "W dżungli zdrowia" Beaty Pawlikowskiej. Zaraz potem poradniki i książki o tematyce dziecięcej, które już zgromadziłam w wersji papierowej lub ebook. I tak rzutem na taśmę idą "Mamo tato co ty na to" Zawitkowskiego (a może przyspieszę "czytanie" i obejrzę same płytki DVD?), "Uśnij wreszcie! Jak pomóc dziecku zasnąć" (Estivil, Bejar), "Dziecko dzień po dniu" Pameli Druckerman, "Dobra miłość. Co robić aby nasze dzieci miały udane życie" Eichelbergera i "Psychologia dziecka" Schaffera. I odświeżam sobie "Język niemowląt" Tracy Hogg, bo już niewiele pamiętam...

Jak widać nawet przy niemowlęciu można podnosić statystyki czytelnicze w Polsce. Kto wie, może zamiłowanie do książek wysysa się z mlekiem matki i właśnie wychowuję kolejnego mola książkowego ? :)


fot.www.7dnistargardu.pl

piątek, 27 czerwca 2014

Obniżenie oczekiwań

Po ostatnich kilku dniach, w czasie których zrobiłam dokładnie tyle, ile wyśpiewał Lady Pank, czyli "mniej niż zerooo", wymyśliłam taką oto rymowankę:

Żeby się nie frustrować, należy mniej planować. I do tej mądrości się zastosować. 

A że rymowane się lepiej zapamiętuje, to mam nadzieję przypomnieć sobie o tym, gdy ochoczo otworzę kalendarz, żeby się rozpędzić w planowaniu...  


fot.www.toni.eu.org

czwartek, 26 czerwca 2014

Rzecz biustu czyli ze słownika matki karmiacej

Wisi przy cycku - określenie aktywności noworodka, którego egzystencja opiera się głównie na jedzeniu

Karmisz? - pytanie o karmienie lub zaproszenie do napicia się piwa bezalkoholowego

Masz go na piersi? - klasyczne pytanie padające w gronie matek celem dowiedzenia się, czy dziecko jest karmione naturalnie czy sztucznie

Kamienie - piersi w czasie nawału pokarmu

Strupki były? - pytanie ze strony bardziej doświadczonych matek, chcących się upewnić, że ich młodsze koleżanki nie mały lepiej od nich i równie ciężko przechodziły początki karmienia

Ile wyciąga? - ile średnio dziecko zjada w czasie jednego karmienia

Mleczarnia - gruczoły mleczne w okresie laktacji

Droga mleczna - przedmiot wizualizacji w czasie karmienia rzekomo zwiększający ilość pokarmu

Narzędzie tortur - laktator

Dmuchanie na zimne - unikanie dmuchania, a dokładniej klimy, przeciągów, zimnych basenów i wszystkiego, co mogłoby doprowadzić do przeziębienia i zapalenia piersi 


fot.www.iceis.pl

środa, 25 czerwca 2014

Jak sprzedać karmienie piersią?

Z pewnością każdy handlowiec zgodzi się ze mną, że mało która technika sprzedażowa jest tak skuteczna, jak pozostawienie klientowi wyboru. Jak to działa? Po zakończonej prezentacji produktu lub usługi wystarczy powiedzieć: "ale decyzja i tak należy do pani" lub "zrobi pani tak, jak pan będzie uważał" itp. 

Klient, po wysłuchaniu oferty spodziewa się, że handlowiec będzie chciał jak najszybciej sfinalizować transakcję nakłaniając na zakup. Tymczasem wcale nie naciska! Zostawia wolną rękę i oddaje decyzyjność klientowi. I jak się w takiej sytuacji czuje ów klient? Nad wyraz dobrze. Czuje się poszanowany, ma wrażenie, że ktoś liczy się z jego zdaniem, a co najważniejsze - nie czuje się do niczego zmuszany. 

Wszyscy lubimy się tak czuć. Lubimy o sobie myśleć, że to my decydujemy i nikt nam nie będzie niczego wciskał. Miły pan sprzedawca niech sobie reklamuje swój produkt, ale to do nas należy ostatnie słowo. I nim się zorientujemy, już postanowiliśmy dokonać zakupu, by potem równie szybko zracjonalizować podjętą decyzję... 

Dlaczego o tym wspominam? Otóż z karmieniem jest identycznie. W każdym razie jestem książkowym przykładem potwierdzającym skuteczność powyższej techniki. 

Gdy w chwilach słabości bliskie osoby wspierały mnie słowami: "jeśli ci to nie odpowiada, to w każdej chwili możesz zrezygnować", albo: "jeśli zdecydujesz się przejść na karmienie butelką, to też będzie OK", to dziwnym trafem mobilizowałam się i dawałam sobie kolejną szansę. Gdy jednak ktoś mówił do mnie coś w stylu: "Wiesz, wypadałoby karmić piersią przynajmniej do roku", to momentalnie stawałam okoniem i ani myślałam skorzystać z namowy.

A wystarczyłby zastosować niewielki zabieg, aby złagodzić wydźwięk tej dobrej rady. Można było powiedzieć: "zdrowo dla maluszka jest gdy jest karmione do roku", albo swoją wypowiedź poprzedzić zwrotem typu: "Według lekarzy pediatrów...". Taki mały trik nie tylko sprawia, że chętniej wysłuchujemy takiej opinii (siła autorytetu), ale też zwiększa szansę, że weźmiemy ją pod uwagę przy podejmowaniu decyzji. Jeżeli oczywiście autor owej rady będzie przez nas lubiany i/lub szanowany. 

Równie dobrą, a może i najlepszą metodą sprzedażową jest zachęta do wypróbowania. Próbki perfum, poczęstunki w marketach, jazdy próbne w salonach samochodowych. Dać klientowi poczucie, że już prawie jest właścicielem określonego produktu i ... odczekać chwilę, żeby się dobrze poczuł z nowym, prawie własnym, nabytkiem. A z drugiej strony, żeby głupio mu było zwrócić coś, co już trzymał w swoich dłoniach ("towar macany należy do macanta" :)).

Dokładnie tą techniką posłużyła się nieświadomie moja koleżanka, która słysząc moje uprzedzenia do karmienia, wypowiedziała tylko jedno słowo: spróbuj. "Najpierw spróbuj, a potem się wypowiesz, czy to faktycznie nie dla ciebie". Zadziałało. Spróbowałam i po pewnym czasie musiałam przyznać, że niepotrzebnie się nakręcałam. 

Tym sposobem obnażyłam swoje zachowania konsumenckie, jeśli więc ktoś chce mi coś sprzedać, to zapraszam - prowizja od sprzedaży murowana :) 


fot.www.biznesnetworking.pl

wtorek, 24 czerwca 2014

Walka do ostatniej kropli mleka

Długo zwlekałam z tym tekstem, bo sytuacja zmieniała się na tyle często, że jak tylko postanowiłam napisać kilka słów, okazywały się nieaktualne. Postanowiłam więc zaczekać do momentu, w którym sytuacja się ustabilizuje i napisać pewnego rodzaju podsumowanie. I chyba właśnie ten moment nadszedł. 


Jestem tym, czym (się) karmię


W ciąży nie byłam w 100% przekonana do karmienia piersią. Oczywiście zdawałam sobie sprawę w niebywałych plusów, natomiast niekoniecznie akceptowałam siebie w roli matki karmiącej. Zraziłam się po usłyszeniu kilku opinii, nie chciałam czuć się jak...za przeproszeniem, dojna krowa. Jednak w szpitalu, gdy przynieśli mi małe bezbronne zawiniątko do karmienia - podjęłam rękawicę. 


Ilość smsów, którą wysłałam w szpitalu i w ciągu pierwszego tygodnia w domu, a także ilość telefonicznych rozmów z doświadczonymi mamami przełożyła się na ... podwójny rachunek za telefon :) Chciałam wiedzieć wszystko na już, mieć gotową odpowiedź, dlaczego tak, a nie inaczej. Miałam wrażenie, że moje dziecko jest ciągle głodne, nie miałam pomysłu, z jakiego innego powodu mogłoby płakać. A to z kolei kłóciło mi się to z teoriami o karmieniu co 2-3 godziny, więc szukałam dziury w całym, czyli zaczęłam rozpytywać, co robię nie tak. 


A gdzie matczyna intuicja? Chyba jeszcze na tym etapie się nie rozbudziła. Albo ja nie dałam sobie tyle luzu ile trzeba, by przyjąć, że to jest jeszcze maluszek, który nie ma uregulowanych rytmów dobowych i pór jedzenia, więc trudno mieć jakiekolwiek oczekiwania. Chciałam koniecznie uchwycić jakąś regułę, pewną regularność, a to było poza zasięgiem. Dlatego nie potrafiłam pogodzić się z tak dużą ilością znaków zapytania pozostawionych bez odpowiedzi przed dłuższy czas.  

Prawy do lewego, lewy do prawego

W całym tym zamieszaniu i wielkiej niewiadomej pozytywnie zaskoczyło mnie moje zaangażowanie, własna determinacja. Przez trzy tygodnie w ciągu całej doby robiłam skrupulatne zapiski. W jednej kolumnie tabeli zapisywałam pory karmienia, w drugiej to, co sama zjadałam. Przejęta opowieściami koleżanek o tym, jak wiele produktów spożywczych uczula dziecko za pośrednictwem mleka matki, uznałam że takie przysmaki jak czekolada, orzechy, czy truskawki będą musiały poczekać. Notatki miały ułatwić dochodzenie, który produkt spożywczy wywołał ewentualne reakcje niepożądane u dziecka.  

Potem szukając ułatwień znalazłam aplikację* na telefon o nazwie Breastfeeding. Włączałam START na początku karmienia wybierając L lub R, dla oznaczenia piersi lewej lub prawej oraz STOP na końcu karmienia. Aplikacja zapamiętywała za mnie długość i częstotliwość karmienia. Korzystałam z niej przez pewien czas. Zrezygnowałam gdy zaczęłam się trochę bardziej przemieszczać i karmić w różnych miejscach, a co za tym szło - nie wszędzie zabierałam ze sobą telefon, żeby wcisnąć START. A bez pełnej dokumentacji nie było sensu prowadzić dalszych statystyk. 


Nieprzydatne umiejętności


Gdy początkowo karmienie zajmowało w sumie połowę każdej doby, chciałam wykorzystać ten czas i zaczęłam uczyć się pisania smsów palcami jednej ręki. Na telefonie z klawiaturą qwerty było to dość karko-, a raczej palcołomne, dlatego musiałam zadowolić się mniej lubianą klawiaturą dotykową. Do przytrzymania dziecka na poduszce do karmienia potrzebowałam jednej ręki, więc drugą mogłam działać - raz prawą, raz lewą. I już byłam z siebie taka dumna, że tak wspaniale wykorzystuję czas, gdy okazało się, że muszę sobie darować te rozrywki, aby ponownie skoncentrować się na karmieniu. 


Synuś tak dobrze załapał odruch ssania, że do głowy mi nie przyszło, że nie idzie za tym pobór mleka. Zamiast więc smsować musiałam od tej pory uważnie słuchać, czy dziecko przełyka pokarm i czy słychać charakterystyczne dla noworodków gulganie. Jednocześnie miałam nie dopuszczać, by zasnęło przy jedzeniu. Niestety nie udawało się temu skutecznie zapobiegać, malec odpadał po paru łapczywych łykach. Odkładałam go więc, a po chwili budził się z płaczem, co interpretowałam jako głód, zakładając, że zasnął przed najedzeniem się. Przystawiałam więc ponownie i tak w kółko...


Czasami cykl jedzenie-zasypianie-budzenie-jedzenie powtarzał się trzykrotnie, kończąc albo dłuższą drzemką, albo zadowoleniem dziecka. Całe to karmienie uwiązywało mnie na długi czas uniemożliwiając podjęcie innych aktywności i nie dając poczucia, że mam coś w tej sprawie do powiedzenia. Wydawało mi się, że bez walki oddaję dziecku stery, a ono robi ze mną co chce. Po paru tygodniach okazało się, że młody słabo przybiera i konieczne jest dokarmianie... Trochę się podłamałam, bo nie dość, że moje karmienie wyglądało tak, jak wyglądało (nieregularne i wieloetapowe), to jeszcze nie byłam w stanie sprostać podstawowym potrzebom własnego dziecka. I choć początkowo byłam sceptycznie nastawiona do karmienia piersią, to później, gdy już zaskoczyło, bardzo przejmowałam się, gdy coś nie wychodziło. 

Oszustwo czy błąd logiczny?

Pewna znajoma, zapytana przeze mnie, czy karmienie boli, odpowiedziała, że "boli tylko na początku". Odkąd to usłyszałam, było dla mnie jasne, że na początku, czyli w pierwszych dniach. Kiedy po dwóch tygodniach karmienia ból nie mijał, zgłosiłam się do niej po "wyjaśnienia". Potwierdziła, że boli tylko na początku, tyle że na początku ... każdego karmienia! Czułam się oszukana. Sądziłam, że pocierpię na początku i potem będzie już z górki. No cóż...


Wielokrotnie w chwilach kryzysowych "rzucałam" karmienie piersią i postanawiałam przejść na butelkę. Zawsze jednak coś mnie powstrzymywało. Mówiłam sobie, że jeszcze tylko ten jeden, ostatni raz. Tych "ostatnich razów" było całkiem sporo, jednak zawsze znajdowałam przynajmniej jeden powód, dla którego warto było powalczyć dalej. Przełom nastąpił gdy spróbowałam karmienia w osłonkach - genialny wynalazek, dzięki któremu karmię do dziś.


Czy mogę przy tobie... nakarmić?

Pamiętam, że kiedyś słabo tolerowałam kobiety, które karmiły przy mnie swoje dzieci. Zwłaszcza, gdy niespodziewanie zaczynały się przy mnie rozbierać. Nie przywykłam do widoku cudzych piersi wystawionych na mój widok i często czułam się z tym niezręcznie. Bo jak tu patrzeć rozmówczyni w oczy, gdy kilkadziesiąt centymetrów niżej jest półnaga? Oko samo leci i nie wiadomo gdzie odwracać wzrok.


Biorąc pod uwagę mój własny dyskomfort, postanowiłam nie narażać innych na podobne doznania. Chcąc nakarmić przy odwiedzających mnie koleżankach zawsze pytam, czy nie mają nic przeciwko. Najczęściej odpowiadają, że jeśli ja nie jestem skrępowana, to nie widzą przeszkód. Robię to jednak tylko przy wybranych osobach, przy których dobrze się czuję. Jeśli chodzi o wszystkich innych, to wychodzę z założenia, że skoro na co dzień nie oglądają mnie topless, to teraz też nie muszą. Karmienie jest dla mnie osobistym doświadczeniem, przy którym im mniej zakłóceń tym lepiej. Takie podejście też sprzyja laktacji, bo jak zawsze powtarzam: z zestresowanej piersi mleko nie popłynie. 

I tak jestem zszokowana moją zwiększającą się swobodą, bo nie podejrzewałam, że w ogóle zdobędę się na to, by karmić przy kimkolwiek. Karmienie jednak trwa dobrą chwilę, a szkoda mi było spędzać tego czasu samotnie, jeśli można w tym czasie wypijać herbatkę z przyjaciółką i poplotkować. Jak zwykle więc życie weryfikuje zamierzenia i uprzedzenia. 

Przyjemność dawania

Nigdy się nie spodziewałam, że to powiem, ale ... karmienie jest przyjemnie! Po trudach pierwszych tygodni mówię to z ulgą i pełnym przekonaniem. Teraz uśmiecham się za każdym razem, gdy słyszę sapanie i łapczywe przełykanie maluszka albo widzę charakterystyczne pobudzenie, gdy synuś orientuje się, że zaraz będzie karmiony. I wymachiwanie rączkami w czasie jedzenia, łapanie się za główkę, czy też poklepywanie mnie, jakby chciał przyspieszyć napływ mleka - im starsze dziecko, tym repertuar gestów bogatszy:) 

Zaczynam rozumieć, co mają na myśli matki mówiąc, że mleko matki jest najlepszym, co matka może dać swojemu dziecku. I nie chodzi tylko o jego właściwości odżywcze i zdrowotne. Rozumiem to jako okazję do bliskości z własnym dzieckiem, ponieważ trzymanie w ramionach takiego maleństwa jest jedną z największych życiowych przyjemności. I okazję do dania czegoś od siebie. Okazją do obdarowania. 

Karmienie to jedna z tych rzeczy w doświadczeniu młodej matki, które przeżywałam przez zaskoczenie - od negatywnego do bardzo pozytywnego. Od niechęci, rozczarowania, bólu i poczucia niewystarczalności po głęboką radość i poczucie spełnienia. 

Już dziś wiem, że za kilka miesięcy będzie mi tego bardzo brakowało. Syn będzie coraz chętniej jadł samodzielnie, a zatrzymanie w ramionach na dłużej ruchliwego i spragnionego aktywności dziecka, będzie już tylko pięknym wspomnieniem. 
  

Tymczasem dziecko wzywa - pora na karmienie :)


fot.www.eternallygeeked.wordpress.com
fot.www.praca.wp.pl
fot.www.wizaz.pl
fot.www.financialphilosopher.typepad.com
fot.www.fotosik.pl

sobota, 14 czerwca 2014

Między pieluchami

Usłyszałam kiedyś taki skrót myślowy, że dzieci to same pieluchy. Zgaduję, że w wielkim uproszczeniu chodziło o to, że dzień matki zlatuje głównie na zmienianiu pieluch. No niech się zastanowię...

Zgoda, jest tego trochę :) Początkowo dobijało do dwunastu na dobę. Rzeczywiście, miewałam poczucie, że nie odchodzę od przewijaka. Podobnie z karmieniem - poduszki do karmienia prawie nie odkładałam, bo się nie opłacało :)

Aż kusi, żeby zapytać, co jest między tymi pieluchami? I nie jest to pytanie o zawartość, rzadszą lub gęściejszą (bo każdy rodzic wie, co to "kupa po pachy"). Pytanie o to, co dzieje się w tak zwanym międzyczasie. Co robi kilkutygodniowe dziecko gdy akurat nie je, albo gdy nie jest przewijane? 

Dziecko jest.  


fot.www.parentsawy.com

piątek, 13 czerwca 2014

Życie przed życiem

Czy jeszcze pamiętam, jak było przed? Zanim pojawił się On?

Tak, chyba tak. Więcej czasu, więcej snu, więcej luzu. Wydaje się, że w każdej chwili mogłabym cofnąć się w czasie, by pożyć dawnym życiem. Ale czy na pewno?



Ostatnio zdarzyło mi się w sklepowej przymierzalni z impetem otworzyć drzwi i nerwowo rozglądać za wózkiem. Nie ma! Gdzie zostawiłam dziecko?! Między wieszakami? W poprzednim sklepie?? Nie... został przecież w domu, z tatą. Uff. 

Gdy wsiadam do samochodu, odruchowo spoglądam w prawo, na miejsce fotelika, czy mój mały pasażer tam jest. Zaglądam w to miejsce nawet wtedy, kiedy jadę gdzieś sama...

Czasami gdy wychodzę gdzieś sama, mam poczucie, że czegoś zapomniałam. Ale sprawdzam - telefon jest, dokumenty są, klucze są... A no tak! Nie mam ze sobą wózka i stąd ten brak. 



Nie potrafię już żyć tak, jakby Go nie było. Bo jest. Wrósł w moją codzienność, w mój umysł, w moje serce.  


fot.www.dziecisawazne.pl

czwartek, 12 czerwca 2014

Jak zarobić na dziecku?

Podejrzewam, że każdy rodzic przekonał się wcześniej czy później, że większość artykułów i usług mających w nazwie "dziecięce/a/y" lub "dla dzieci", "dla niemowląt" czy "od pierwszego dnia życia" jest wyjątkowo cenna. Branża dziecięca to jeden z najlepiej prosperujących biznesów i wie o tym każdy, kto choć raz usłyszał (z ust sprzedawcy lub tylko od swojego głosu wewnętrznego) pytanie-oskarżenie: "Na dziecku chyba nie będzie pan/i oszczędzać?".

Bardzo, oj bardzo trzeba być asertywnym i świadomym rzeczywistych(!) potrzeb małego dziecka, żeby nie rzucić się na wszystko, co dla malucha oferuje rynek. Są jednak takie produkty, przy których nie zawahałam się ani chwili:

1. Maszynka do podgrzewania chusteczek.
Chusteczek nawilżanych rzecz jasna, które to po wyciągnięciu z opakowania są najczęściej wilgotne i chłodne. Maszynka wygląda mniej więcej jak tester do banknotów i... podgrzewa owe zimne chusteczki, żeby były przyjemniejsze w dotyku dla delikatnej pupy dzidziusia. 
Może i pomysł wynalazcy nie był z gruntu zły (powiedzmy, że nie każdy ma dość ciepłe dłonie, aby podołać podgrzaniu chusteczki ;p), ale kwotę w granicach 200-300 zł (!!!) jestem w stanie naprawdę pożyteczniej rozdysponować.   

2. Silikonowe szczypce do wyciągania butelek z wrzątku. 
Takie same, acz bez dopisku "do dziecięcych butelek" szczypce można by z pewnością nabyć dużo taniej u tego samego producenta, choć nie pofatygowałam się, żeby sprawdzić. Tu mogę jeszcze przyjąć, że nie każdy ma w domu szczypce jakiekolwiek (ja wysterylizowałam i użyłam do tego celu szczypców grillowych), ale nad wydaniem kilkudziesięciu złotych na specjalne szczypczyki bym się dwa razy zastanowiła. 

To, jak na razie, moje najbardziej wstrząsające odkrycia. Z pewnością lista wszystkich rewelacji jest dłuuuuga i kosztowna :) 


PS. A może tylko mnie to szokuje i tylko teraz, a za parę lat wszyscy będą tego używać z poczuciem, że nie można się bez tego obyć? No bo z innymi sprzętami też tak musiało chyba być, na przykład z takim przewijakiem - założę się, że niejeden rodzic uważał go za zbędny mebel, bo dziecko równie dobrze można przewinąć na stole, łóżku itp. A dziś przewijak zajmuje jedno z czołowych miejsc na listach wyprawek dla dzieci... 


fot.www.swiat-zabawek24.pl


środa, 11 czerwca 2014

Z gender w tle

Odkąd naukowcy odkryli, że noworodki z racji słabego wzroku najlepiej widzą barwy kontrastujące, producenci zabawek ruszyli z produkcją czarno-biało-czerwonych akcesoriów dziecięcych. Zanim jednak nabyłam "gotowca", próbowałam znaleźć w domu coś, co dałoby się na ten cel zaadaptować. I znalazłam. Sukienkę w czarno-biały wzór. 

Zawiesiłam ją nad łóżeczkiem tak, by była rozciągnięta na wysokości główki synka i... zajęłam go na blisko 1,5 godziny! Wpatrywał się we wzorki wydając różne dźwięki i strojąc różne miny.

A co na to zdumiona mamuśka? Mamuśka wyciągnęła prosty wniosek: skoro syn już teraz interesuje się sukienkami, to - niezależnie od własnego dżenderu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że jak będzie straszy, to będzie wolał dziewczynki :P


fot.www.fashionique.pl

czwartek, 5 czerwca 2014

Opalenizna (mimo)chodem

Mówi się, że słońce najlepiej opala w ruchu, a nie podczas leżenia plackiem. I to by się zgadzało, ponieważ właśnie w czasie majowych spacerów z wózkiem nabyłam pierwszą tegoroczną opaleniznę :)

Tym samym spełniła się jedna z moich odwiecznych zachcianek, aby złapać trochę słońca jeszcze przed sezonem. Żeby na wakacjach nie wyróżniać się zanadto kolorem skóry i jeśli już przypominać czyjąś córkę, to rybaka a nie młynarza :) 

Bo dziewczyny lubią brąz! 


fot.www.kobieta.wp.pl



środa, 4 czerwca 2014

Macierzyństwo to ściema?

Jeśli komukolwiek tytuł powyższy kojarzy się ze słynnym felietonem Agnieszki Chylińskiej, rozpoczynającym się od słów: "Ja wiem, że Machina to nie jest miesięcznik dla początkujących matek...", to jest to prawidłowe skojarzenie. Właściwie zamiast silić się na tekst o podsumowaniu połogu (bo tym tematem chcę się w tej chwili zająć), mogłabym podpiąć linka do owego artykułu i byłoby po sprawie. Wysilę się jednak, bo jest (nie)jedno "ale".

Zresztą link zamieszczam i tak, żeby Czytelnik wiedział do czego nawiązuję: Macierzyństwo to ściema.  

Błogosławiona niewiedza

Gdy spoglądam wstecz na tych kilka pierwszych tygodni z maluchem w domu, mam ekstremalnie mieszane uczucia. Trochę nie dowierzam, że to już za mną (że przetrwałam "najgorsze"), a trochę jestem zdumiona, że tak to nieźle wyglądało. 

Jeśli chodzi o kondycję fizyczną nie będę się powtarzać, bo wspominałam o niej w poprzednich wpisach. Podsumowując, uratowała mnie niewiedza. Jak człowiek nie wie, na co idzie, to się nie boi. Zastaje fakty i musi je przyjąć do wiadomości. Ja tak bardzo skupiłam się na opanowywaniu stresu przed normalnym porodem, że następstwami cesarskiego cięcia byłam kompletnie zaskoczona. Może to i lepiej, bo gdybym wcześniej wiedziała...

Cierpienie fizyczne pokazało mi jedną bardzo ważną rzecz o samej sobie: nie jestem w stanie długo go znosić. Po prostu nie. Zrobię wszystko, żeby usunąć ból lub chociażby go zredukować. Gdybym żyła w czasach torturowań, to od razu wypaplałabym wszystkie tajemnice, byle tylko nikt nie robił mi krzywdy. W podziemiu też nie mogłabym działać. 

Jak śpi i jeść nie woła  

A jednak do dziecka dawałam radę wstawać. Jakaś magiczna siła, coś poza mną, kazało mi podchodzić i zaspokajać kolejne potrzeby synka. Kiedy było bardzo ciężko, mówiłam sobie, że to już tylko jeden ostatni raz, na więcej nie starczy mi sił. Ale dziwnym trafem starczało. 

Ściemą okazało się moje wyobrażenie na temat okresów snu i czuwania dziecka. Ludzie dookoła mówili: "taki maluszek to przecież prawie cały czas śpi". Doprawdy? Hmm... To już wiem, skąd się wzięło powiedzenie, że dziecko jest urocze jak śpi i jeść nie woła. Szkoda tylko, że nie ma czasu na przyglądanie się takiemu uroczemu śpiochowi, bo każda wolna chwila gdy maluch zmruży oko, jest na wagę złota. 


Do dziś nie wiem, skąd matki mają siły do prawie 24-godzinnej aktywności na dobę. Gdy mój synek zapadał w sen na cztery godziny w nocy, to dla mnie - po odliczeniu czasu na toaletę, kolację, ogarnięcie domu - na sen zostawały dwie. I tak dzień w dzień (i noc w noc). Kto wie, może mózg jest tak inteligentnym tworem, że przy pomocy hormonów jest w stanie u młodych matek skompilować sen z ośmiu do dwóch godzin, bez utraty jego jakości?  

Ulegając propagandzie

Wracając do Chylińskiej, prawie mogłabym się podpisać pod jej tekstem. A jak wiadomo, prawie robi różnicę. Właściwie to mniej niż prawie. Różnicę między jej wrażeniami z pierwszego miesiąca macierzyństwa, a moimi jest taka, że ja od początku spodziewałam się, że będzie "rokendrol". Oczywiście nie do końca miałam pojęcie na czym on dokładnie miałby polegać, ale z góry założyłam, że łatwo nie będzie. Reklamy z bobaskami w roli głównej ani optymistyczne słowa kobiet, które zapomniały już jak to było w połogu, nie zaciemniły obrazu macierzyństwa, który przez lata powstawał w mojej głowie. Posiadanie dziecka od zawsze jawiło mi się jako ogromne wyzwanie, bo nieprzespane noce, bo wrzask, bo ciągła potrzeba zajmowania się, bo odpowiedzialność za rozwój i milion wyrzeczeń. To przecież dlatego do niedawna nie myślałam o potomku uważając, że to nie na moje siły. Czułam, co się święci :)

Z panią Agnieszką mogę sobie natomiast podać rękę w sprawie karmienia. Na komplikacje w tym temacie nie byłam przygotowana w ogóle. Ze szkoły rodzenia zapamiętałam, że karmić należy na żądanie, ale nie rzadziej niż co 3 godziny licząc od chwili rozpoczęcia karmienia. W praktyce... - temu wątkowi poświęcę już osobny wpis, bo po pierwsze mam sporo do powiedzenia, a po drugie - zasługuje na to. 

Na czarnym szlaku

Próbując streścić połóg w kilku zdaniach, porównałabym go do wspinania się na wysoką górę. Mozolna wspinaczka dzień po dniu, w zasięgu wzroku jedynie najbliższy odcinek zbocza, nie widać ani szczytu, ani sąsiednich gór. Nie ma czasu na oglądanie się za siebie, trzeba oszczędzać siły. Celem wędrówki jest wierzchołek góry, jeszcze nie wiadomo jak wysokiej. I gdy w końcu noga staje na szczycie, oczom ukazuje się rozległy masyw górski, a dalsza droga wiedzie grzbietami, łącząc się z linią horyzontu. 


Dokładnie takie miałam odczucie, gdy kalendarz wskazał zakończenie połogu. Wcześniej wydawało mi się, że ten pierwszy odcinek macierzyńskiej podróży to odcinek specjalny, po którym będzie już nieco z górki. Ale ze szczytu widzę wyraźnie, że dalsza ścieżka nie prowadzi w dół. Teraz już cały czas będę poruszać się na wysokości kilku tysięcy metrów, a nie - jak dotychczas - na nizinach. Jak powiedziała nam położna - nie dościgniemy niemowlęcia w rozwoju, zawsze zaskoczy nas czymś nowym. Gdy już nauczymy się go i przyzwyczaimy do pewnych zachowań, nazajutrz mogą się one okazać nieaktualne. Jak w piosence do serialu Rodzinka.pl: "(...) nie śpię już okrągły rok i zawsze za nimi o krok". A jednak chcę "więcej jeśli się da, błagam o więcej każdego dnia"... 

Rozstrzygnięcie 

Czy macierzyństwo to ściema? Powiedziałabym, że to zależy od punktu wyjścia, czyli poprzedzających je wyobrażeń, wiedzy oraz przygotowania. Moje macierzyństwo zrodziło się po wielu latach totalnej znieczulicy względem dzieci, a nieraz otwartej niechęci. Przez te wszystkie lata naoglądałam się, jak to inni rodzice użerają się z nimi i to wystarczyło, żebym powiedziała "to ja podziękuję". 

Teraz, kiedy sama zakosztowałam jak to jest, uważam że moja niegdysiejsza awersja uchroniła mnie dziś przed bolesnym rozczarowaniem. To taka strategia na życie - nastawić się na najgorsze, żeby się potem przekonać, że nie jest aż tak źle. Powiem więcej. Jest nie tylko nieźle, ale bywa też zaskakująco dobrze. Bo przecież "bezzębny dziamdziak" nie je na okrągło, pieluchy dobrze wchłaniają wilgoć i nawet najbardziej rozwrzeszczanego zawodnika w którymś momencie zmorzy sen.  


fot.www.babyonline.pl
fot.www.familie.pl
fot.www.orange.jobs

wtorek, 3 czerwca 2014

Kanibalizm dwudziestego pierwszego wieku

Ostrzegam Czytelników o słabszych nerwach, że to co przeczytacie poniżej, może być wstrząsające i zakrawać o naruszenie praw dziecka.  

Czasami mam ochotę zjeść własne dziecko. 

Normalnie. Schrupać kawałek po kawałku, od najmniejszego paluszka stopy, bo mięciutkie włoski na głowie. 

A wszystko zaczyna się całkiem niewinnie. Biorę szkraba na ręce, opieram jego główkę na moim ramieniu, a stąd już prosta droga mojego nosa do jego szyjki. I zatapiam się w cudownym dzidziusiowym zapachu, gładzę ustami jego delikatną skórkę i... zaciskam wargi, żeby przypadkiem nie odgryźć mu uszka. 

*** 

Jak tylko przyłapałam się na tej skłonności, od razu wdrożyłam środki najwyższej ostrożności. Pilnuję mianowicie, abym przed każdym, najkrótszym nawet kontaktem z dzieckiem, była porządnie najedzona. Założenie jest bowiem takie, że kiedy nie będę na głodzie, to nie będę robiła zakusów na udko ani golonko synusiowe. I na razie - odpukać - działa.

Jeśli by kto znał inne jeszcze sposoby opanowywania chęci zjedzenia własnego dziecka, proszę mnie niezwłocznie o nich poinformować.


fot.www.info.edziecko.pl  

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Dyscyplina vs przyjemność?*

Zapytałam niedawno znajomą mamę, czy i jak bardzo dyscyplinowała swoją córkę, gdy ta była w wieku mojego synka. Byłam ciekawa, czy stosowała się do podręcznikowych zaleceń, na przykład czy pilnowała tego, żeby dziecko zasypiało samo w łóżeczku (a nie na rękach, albo przy piersi) albo czy powstrzymywała się od biegnięcia do niego na każde jego kwięknięcie. 

Autorzy poradników sugerują trzymanie się ściśle określonych reguł od pierwszych tygodni życia po to, żeby rodzice nie mieli trudności w przywoływaniu dzieci do porządku w późniejszym wieku. Stąd przestrogi by pod żadnym pozorem nie brać dziecka do łóżka rodziców, bo się potem nie odzwyczai albo niekoniecznie karmić na żądanie, żeby dziecko miało rozsądne odstępy między posiłkami. I tak dalej. Zaleceń jest mnóstwo, w zależności od tego, jaką książkę na której stronie otworzymy. Tym, co je łączy, jest zdecydowany nacisk na dyscyplinę oraz apel, aby kochać mądrze. I całkiem sporo mam korzysta z tych rad uznając je za bardzo pomocne wychowawczo.


A co odpowiedziała mi moja znajoma? 

"W ogóle nie ograniczałam sobie kontaktów z małą. Gdy miałam ochotę, to przytulałam ją, brałam na ręce, cieszyłam się bliskością. Wczesne dzieciństwo jest zbyt krótkie, żeby zabierać sobie tą ogromną przyjemność bycia z własnym dzieckiem."
I gdy patrzę na jej relację z 4-letnią córką, wcale nie mam wrażenia, że mała jest rozpuszczona jak dziadowski bicz. Widzę za to wspaniałą więź między matką a dzieckiem. Mogłabym śmiało wysnuć wniosek, że matczyna miłość wcale dziecka nie zepsuła. 


A mój syn? Z dnia na dzień widzę, jak bardzo się zmienia, jak różne ma potrzeby i jak inaczej je manifestuje. Dziś jestem dla niego osobą, do której chce się przytulać, do której się uśmiecha, u której czuje się bezpiecznie. A jutro? Nie wiem, co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok. Domyślam się, że im będzie starszy i bardziej samodzielny, tym mniej będzie mnie potrzebował. Może więc nie warto sztucznie rozrywać naturalnej więzi matka-dziecko, skoro z biegiem czasu i tak ulegnie ona rozluźnieniu? 

100% rodziców, których znam mówi: "Dzieci tak szybko dorastają! Nie wiem, kiedy to przeleciało...". Części z nich przy tym kręci się łezka w oku. Dla mnie płynie z tego prosty wniosek: trzeba cieszyć się tym, co niesie ze sobą dzień dzisiejszy i czerpać z tej cudownej bliskości pełnymi garściami tak długo, jak długo będzie mi dane. 

A dyscyplina? Hmm, chyba zorientuję się, kiedy dziecko zacznie wchodzić mi na głowę i wtedy przyjdzie czas na niezwłoczne zrewidowanie poglądów :) 


Podpisano: niepoprawna optymistka ;p


* W kwestii wychowania rodzice napotykają jeszcze wiele innych dylematów, m.in.: przykład czy słowo? autorytet czy kontrola? kochać czy wymagać? karać czy nagradzać? Te i wiele innych przeciwstawnych podejść zostało w interesujący sposób omówionych w książce sprzed ponad 10 lat pt. "Dobra miłość", która niedawno wpadła mi w ręce. Choć moim zdaniem lektura jest zdecydowanie warta uwagi pod względem merytorycznym, to nie odważę się polecać jej rodzicom ze względu na fakt odsiadywania wyroku za pedofilię (sic!) przez jednego z autorów kilka lat po wydaniu książki. Za całym przekonaniem mogę natomiast polecić "Psychologię dziecka" autorstwa Rudolpha Shaffera. 



fot.www.sosrodzice.pl
fot.www.zaradna-mama.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...