środa, 31 lipca 2013

Zaplanowany spontan

Znacie powiedzenie "Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, to opowiedz mu o swoich planach?". 

Ilekroć planuję w życiu tak zwane wielkie zmiany, przypomina mi się ten cytat Woody'ego Allena, który niejednokrotnie skłaniał mnie do przyjęcia innej perspektywy. Czasami pozwala na delikatne odstępstwo od sztywnego planu na rzecz przyzwolenia na pewną elastyczność, albo całkowite zastąpienie go otwartością na to, co przyniesie życie. 

Z tego powodu "planowanie dziecka" w moim/naszym przypadku ograniczyło się do stwierdzenia, że wakacyjny urlop będzie sprzyjającą datą początkową (czyli momentem, od którego "niech się dzieje") ze względu na relaks i odprężenie, którym zwykle na urlopie poddawane są ciała i umysły. Dodatkowym argumentem za było moje przekonanie, że ciążę lepiej znosi się zimą, więc trzeba w nią zajść jeszcze w lecie. 

O ile więc sierpniowy wyjazd wydawał się optymalny na starania, o tyle gdzieś z tyłu głowy dudniła mi myśl, że plany planami, a życie życiem i nie powinnam się nastawiać na jakikolwiek rezultat. Przecież ludzie starają się o dziecko latami...

Tym oto sposobem starałam się udawać przed Bogiem, że nie planuję aż tak bardzo i wcale tak bardzo mi nie zależy. Żeby przypadkiem nie wpadł na pomysł pokrzyżowania tych planów, gdyby odebrał je za zbyt śmiałe i zuchwałe. W każdym razie gdybym była na Jego miejscu pomyślałabym: "a co ona sobie myśli? po tylu latach anty-dzieciowej postawy nagle ma jej się udać? tak od razu? bez długotrwałych tęsknot, rozczarowań i wyczekiwania?"

Na szczęście nie jestem Panem Bogiem i nie mam bladego pojęcia o tym, co dla mnie zaplanował.  


fot. www.hwalls.com

wtorek, 30 lipca 2013

Awansując na matkę

Która pracująca kobieta nie zastanawiała się choć raz, jak jej macierzyństwo wpłynie na życie zawodowe? Czy będzie miała możliwość powrotu do tej samej pracy, na to samo stanowisko? A może będzie skazana na rozpoczęcie wszystkiego od nowa?

A czy któraś kobieta przed decyzją o pierwszym dziecku myślała o tym, jak dobrze będzie być pracującą mamą? O tym, jakich nowych umiejętności jej przybędzie? I z jaką łatwością podoła wyzwaniom zawodowym po tym, czego doświadczy jako rodzic?




Nie wiem, jak Wy, ale ja dotychczas spotykałam się niemal wyłącznie z tym pierwszym wzorcem. Czyli dominacja obaw o pracę i postrzeganie macierzyństwa jako pewnej przeszkody w karierze. Oczywiście większość mam nie mówi wprost, że dziecko to problem, ale z wielu wypowiedzi można wyłapać informacje o szeregu kłopotów. Najczęściej chodzi o konieczność pogodzenia ról, organizacji opieki nad dzieckiem na czas pracy czy nietolerancję zwolnień lekarskich przez pracodawców w przypadku częstych chorób dziecka. Te problemy dotyczą oczywiście tych kobiet, które mają dokąd wracać po urlopie macierzyńskim, nierzadko zresztą skracanym z obawy o utratę stanowiska. 


Przerwa w CV

Nie ukrywam, że ja sama wielokrotnie zastanawiałam się "jak to będzie", gdy nadejdzie ten czas, aby zakomunikować szefowi, że jestem w ciąży. Jak będę traktowana w pracy przez kolejne miesiące, kto przejmie moje obowiązki na czas mojej nieobecności i jak długa to będzie nieobecność? I czy firma będzie czekać na mój powrót z otwartymi ramionami, czy wręcz przeciwnie.

Przez długi czas zamartwiałam się, że podczas gdy ja w domu będę uczyć się bycia mamą, to coś cennego w pracy mnie ominie. Życie firmowe nie zatrzyma się przecież z mojego powodu, nikt nie wciśnie pauzy, żeby po moim powrocie znów włączyć "play". Wiem, jak dynamiczna potrafi być sytuacja w pracy podczas mojej nieobecności, a co dopiero kiedy mnie nie będzie i trzeba będzie coś nadrobić. Nagle wypadnę z obiegu i przestanę być na bieżąco. I może już nigdy nie będę...? 

Takie wyobrażenia przerażały mnie nie na żarty. Bo praca to ważna część życia i nie chcę z niej rezygnować. A dziecko niejako taką rezygnację wymusza, choćby na jakiś czas. Co więcej, o wiele trudniej cokolwiek przewidzieć, bo nie wiemy z góry, jak zniesiemy ciążę, albo jakim dzieckiem będzie syn lub córka po urodzeniu. Z tych względów ciężko planować długofalowo, obiecywać sobie i szefowi obecność czy zaangażowanie, bo zwyczajnie możemy nie dotrzymać słowa. I właśnie ta wielka niewiadoma, podszyta lękiem o przyszłość, wielokrotnie doprowadzała mnie do stwierdzenia: to jeszcze nie czas na przerwę.

Gdy podzieliłam się moją refleksją ze znajomą, matką dwójki dorosłych dzieci, potwierdziła, że nie ma czegoś takiego jak najlepszy moment. "Nie nie ma czasu lepszego, ani gorszego. Dziecko przyjdzie na świat wtedy, kiedy będzie chciało - kiedy rodzice będą gotowi. A przerwy w CV są dobre."



Nowa ścieżka kariery 

Podczas gdy tak kurczowo trzymałam się chęci zachowania ciągłości życia zawodowego, niespodziewanie przypomniałam sobie o koncepcji kapitału kariery zaproponowanej przez prof. Bańkę. Pamiętam, że na studiach fascynowały mnie zajęcia z doradztwa zawodowego, a zwłaszcza konteksty zmian w pojęciu pracy i kariery. Otóż współczesne ujęcie zakłada, że kariera ma charakter podmiotowy - zawsze jest czyjaś, natomiast zawody są najczęściej kontekstami, w których kariera się dokonuje. Oznacza to, że w karierę wliczają się również aktywności nie związane bezpośrednio z wykonywaną pracą, ale takie, które do niej przygotowują (np. edukacja) albo kształtują dojrzałość zawodową. Czyli nawet bezrobotni mają swoją karierę, w ramach której podejmują działania mające na celu szkolenie się i znalezienie zatrudnienia. Podobnie matki, będąc czasowo wyłączone z zawodowego życia, nabywają doświadczeń i umiejętności, które mogą potem z powodzeniem wykorzystać w pracy.

Cóż to mogą być za umiejętności? Jako nie-matka mogę tylko powtórzyć za doświadczonymi kobietami, jak bardzo macierzyństwo przekłada się na rozwój empatii, cierpliwości, koncentracji, wielozadaniowości, zdolności negocjacyjnych czy organizacyjnych. Pamiętacie kampanię społeczną Departamentu ds. Kobiet, Rodziny i Przeciwdziałania Dyskryminacji z 2007 pod hasłem "Mamy w pracy mogą więcej?". To dowód na to, że macierzyństwo zaskakuje kobiety pozytywnie również w aspekcie własnego rozwoju osobistego i zawodowego.

Może zatem pytanie "kiedy i jak wpleść dziecko w karierę?" warto zastąpić otwartością na to, co dobrego z niego wyniesiemy - poza rodzicielską satysfakcją? Albo, idąc jeszcze dalej, zaczekać na rozwój wydarzeń, bo zawsze się może okazać, że dziecko zrobi w życiu taką rewolucję, po której powyższe dylematy znikną bez śladu...?

"To nie dziecko ogranicza nasze horyzonty w życiu, a nasz sposób myślenia o nim."

W ramach podsumowania zapraszam do przeczytania podobnych wątpliwości innej autorki wraz z komentarzami doświadczonych mam, które są już "po tej drugiej stronie": Zawód: matka.


fot. www.regiopraca.pl
fot.www.praca.gazetaprawna.pl
wytłuszczony cytat pochodzi ze strony www.biegnacazwilkami.com

sobota, 27 lipca 2013

Do zakochania jeden krok...pod warunkiem że są swoje

Tak się szczęśliwie składa, że nigdy nie miałam większych problemów z organizowaniem sobie wsparcia społecznego, głównie informacyjnego. Z tego względu gdy tylko pomysł: “dziecko” pojawił się w mojej głowie, korzystam z wielu okazji, aby dowiedzieć się, jak macierzyństwa i rodzicielstwa doświadczają inni. 


Spotkanie z J.  
J. zna mnie dość krótko (niecały rok), ale to jedna z tych znajomości, które zdają się trwać od zawsze. Dobre porozumienie, nadawanie na podobnych falach. Szybko zorientowała się w moim podejściu do dzieci i zapamiętała to niechętne. Z tym większym szokiem słuchała mnie kilka miesięcy później, gdy jak nakręcona opowiadałam jej o tym, jak maleńka myśl o własnym dziecku nieśmiało zakiełkowała mi w głowie. Mówiła, że miałam wypieki na twarzy i wyglądałam tak, jak wygląda człowiek zakochany! Trochę oszołomiona, z błyskiem w oku i pasją w głosie. “Jakbyś nie do końca wiedziała co się z tobą dzieje, taka podekscytowana i radosna. Jakbyś była zaskoczona tym, co ci się przytrafiło i jednocześnie pełna obaw, czy iść za tym głosem.” 

Spotkanie z A.

A. jest znajomą znajomej, którą poznałam w czasie marszu z kijkami. Na pytanie, czym się zajmuje poza trenowaniem nordic walking, odpowiedziała, że aktualnie "siedzi" w domu na urlopie macierzyńskim. Czyli niedawno została matką! - od razu podłapałam i podpytałam o kilka interesujących mnie kwestii. Szybko okazało się, że nie jest typową “mamuśką”, która poza dzieckiem już świata nie widzi. Może właśnie dlatego od razu stała się bliższa memu sercu. Z naszej rozmowy zapamiętałam, że nie służy jej towarzystwo matek np. na placu zabaw. Dlaczego? “Bo baby ciągle ględzą o tych dzieciach i porodach”. :-) I wyobraziłam sobie, jak na wspomnianym placu zabaw wianuszek mam przechwala się swoimi dziećmi, podczas gdy ona, gdzieś na uboczu czyta książkę. Na kolejnej ławce wyobraziłam sobie siebie samą ze słuchawakami na uszach, słuchającą radia albo audiobooka :-) 


Spotkanie z J.
Poznałam ją na urodzinach przyjaciółki. Pracuje w IT, więc była “rodzynką” w gronie samych psycholożek. Tym chętniej słuchałam tego, co ma do powiedzenia, bo ludzie z różnych branż reprezentują często odmienne podejście do życia, nierzadko bardzo inspirujące. Matka 5-letniego syna. Jest absolutnie pragmatyczna, poukładana, typowy umysł ścisły. Do dziś nie wie, jak to się stało, że została matką :-) Drugi raz pewnie się już nie zdecyduje. Przed porodem zrobiła tabelę, w której wpisała plusy i minusy porodu naturalnego i cięcia cesarskiego. Wyszło jej, że cesarka będzie dla niej optymalnym rozwiązaniem. I do dziś bardzo sobie chwali tamtą decyzję, dzięki której uniknęła wielu stresów i bólu. 

Spotkanie z E.

Z E. rozmawiam głównie online, ale w miarę na bieżąco aktualizujemy informacje “co słychać”. Gdy przemyciłam własne refleksje o możliwości bycia mamą, a zaraz potem wątpliwości, czy się będę nadawać, no bo przecież nie przepadam za cudzymi dziećmi, usłyszałam w odpowiedzi: “To nie jest żadna przeszkoda. Dzieci są fajne pod warunkiem, że są własne”. Takie proste, że aż trudno uwierzyć, że nikt wcześniej nie uraczył mnie tym argumentem!

Spotkanie z K.
Sporadyczny kontakt, najczęściej za pośrednictwem skype'a. Niedawna rozmowa odbyła się dość późnym wieczorem, umówiona zupełnie spontanicznie, którą z jakiegoś powodu jeszcze opóźniłam. I uszom nie wierzyłam, gdy padło pytanie: "Dziecko już uśpione?". Zamurowało mnie, przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. Gdy wyjaśniłam, że nie to jest powodem opóźnienia, usłyszałam bezemocjonalne "aha, tak jakoś pomyślałem, że wcześniej nie mogłaś pogadać, bo musiałaś położyć dziecko spać"Sądzę, że gdyby ta sytuacja zaistniała kilka lat temu, raczej roześmiałabym się kwitując "skąd ten pomysł? ja? dziecko?". A teraz poczułam się jak prześwietlona promieniami rtg! Nie chwaliłam się moimi planami prokreacyjnymi, więc jak mógł pomyśleć, że...? Zamiast się domyślać, pociągnęłam tą zaskakującą rozmowę: "wyobrażasz sobie mnie jako matkę? jak wyglądam?". - "Normalnie, tak się pochylasz nad wózeczkiem, uśmiechasz się do dziecka...". Nie do wiary. Ja jeszcze nie do końca zobaczyłam siebie w tej roli, a ktoś już mógł mnie sobie w niej wyobrazić!     


Każde z tych spotkań wniosło bardzo dużo do dyskusji, którą prowadzałam sama ze sobą przez kilka miesięcy. Takich rozmów było oczywiście więcej, ale tych kilka szczególnie wryło się w moją pamięć.     


fot. www.robert-craven.blogspot.com

czwartek, 25 lipca 2013

Specjalistyczny anty-poradnik

Jakiś czas temu obejrzałam urywek programu, w którym rozmawiano o problemie nadmiernego zawierzania ekspertom. Wskazywano na wartość specjalistów z różnych dziedzin i ich niewątpliwy wkład w niesienie pomocy potrzebującym, pokazując jednocześnie coraz mniejsze zaufanie ludzi do siebie samych. W konsekwencji przestajemy ufać we własne siły i tracimy wiarę, że sami możemy z powodzeniem rozwiązywać swoje problemy i pokonywać przeszkody, zamiast tego składamy swoje życie w ręce ekspertów z różnych dziedzin. 

Z jednej strony może mamy na głowie zbyt wiele spraw i choćby częściowe zrzucenie odpowiedzialności na kogoś innego jawi się jako wygodne rozwiązanie, ale tym samym odbieramy sobie szansę na wykazanie się zaradnością i naukę na własnym niepowtarzalnym doświadczeniu.

Nie pamiętam głównego tematu dyskusji, za to szczególnie dobrze usłyszałam przykład matek. Zaproszony gość, terapeuta mówił o zagubieniu kobiet współczesnego pokolenia, które wszystko chcą mieć podane na tacy. Wolą przeczytać książkę o tym, co czuje kobieta w ciąży, niż poobserwować, jak same się czują. Wolą przeczytać poradnik o pielęgnacji dzieci, niż nauczyć się własnego dziecka i reagować na jego indywidualne potrzeby.

Cóż, niezupełnie dziwi mnie taka postawa. Przecież lepiej stosować cudze sprawdzone metody, niż samemu szukać po omacku. Innymi słowy, łatwiej (mniej boleśnie) uczyć się na cudzych błędach, niż dochodzić do wszystkiego wyciągając wnioski z własnych wzlotów i upadków. Ale czy na pewno...?

Eksperci do spraw człowieczeństwa

Nie wiem dlaczego, bardzo mocno ten dylemat we mnie siedzi. Bo czy ja byłabym gotowa zaufać sobie na tyle, by nie bać się, że przez moją niewiedzę i powolne dochodzenie do prawdy ucierpi moje dziecko? Czy mimo, iż nie mogłabym sobie zarzucić ignorancji i lenistwa w pozyskiwaniu wiedzy, potrafiłabym sobie wybaczyć potknięcia i traktować je jako naturalne na drodze edukacji?

I znów wrócę do Matki Natury i istoty naszego istnienia w świecie. Czyż nie jesteśmy wyposażeni we wszystko, co potrzebne do życia i do przeżycia? Czy my kobiety nie mamy wbudowanego systemu "instynktownie poprawna opieka nad potomstwem"? Przecież zanim nastała era poradników, kobiety jakoś sobie radziły. Może nawet nie jakoś, ale całkiem dobrze, dzięki temu, że były spokojniejsze niż kobiety współczesne. Uczyły się od matek, babek i do głowy zapewne im nie przychodziło, że robią coś niewłaściwie. 

Mam taką obserwację, że wobec wszechobecnych ekspertów i autorytetów bardzo często brakuje nam odwagi życia po swojemu. Jasne, utytułowani w swoich dziedzinach specjaliści posiadają cenną wiedzą, ale nie zastąpi ona samopoznania i wypracowania własnych metod. Niestety gdy widzimy w mediach, że do skomentowania najbardziej błahej sprawy zapraszany jest psycholog, to zaczynamy sądzić, że w poważniejszych tematach bez eksperta ani rusz. 

Co na to psycholog?

Niejednokrotnie moje znajome pytają mnie w zupełnie prywatnych rozmowach na różne tematy "a jak to wygląda z psychologicznego punktu widzenia"? Oczywiście odpowiadam tak, jak by to zrobił specjalista, ale już po chwili dodaję, że nie jest to prawda objawiona i jedyna możliwa interpretacja oraz że gdy dokładnie się przyjrzą własnemu doświadczeniu, to znajdą tam wiele odpowiedzi. Psychologia, podobnie jak inne nauki o człowieku, jest bardzo przydatną dziedziną wiedzy, ale w korzystaniu z jej dorobku też warto zachować umiar. Bo czy tylko z tego powodu, że ktoś już zbadał i opisał macierzyństwo, mamy się pozbawić odkrywania go we własnym życiu? Czy ktoś najadł się patrząc w talerz sąsiada? Czy można zaznać miłości czytając jedynie romantyczne opisy w literaturze? 

Żadna teoria nie zastąpi własnych przeżyć. Dlatego mam takie pragnienie, żeby pozwolić sobie na bycie w przyszłości matką, która najpierw pozna swoje dziecko, a dopiero potem uzupełni ewentualne braki w wiedzy, doczytując. Żeby najpierw zobaczyć i poczuć, a dopiero potem sięgać po cudze doświadczenia. 

A zanim to nastąpi odświeżę sobie jedną z ważniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam o kobiecie: "Biegnąca z wilkami" Clarissy Pinkoli Estes. O mądrości kobiecej bazującej na naturalnych instynktach i znajomości siebie. I o tym, że wszystkie doskonale wiemy, jak żyć.


fot. www.education.gov.uk
fot. www.tapeciarnia.pl

poniedziałek, 22 lipca 2013

Z lotu nielota, czyli do historii z jajami komentarz własny

Historię, która mnie zainspirowała do niniejszych przemyśleń możecie przeczytać w poprzednim wpisie



Choć w dzisiejszych czasach ludzie wiedzą dokładnie, jak dochodzi do zapłodnienia i chyba już niewiele może nas w tej kwestii zaskoczyć, to jednak tak zwane wpadki ciągle się zdarzają. Znaczyłoby to, że “licho” nie śpi, a więc Matka Natura tylko czyha na chwilę zapomnienia, aby zrealizować swój prokreacyjny cel.


Co więcej, wygląda na to, że realizuje swoją misję nie tylko przez ludzką nieuwagę i przypadkowość zachowań seksualnych, ale również poprzez całkowicie świadome decyzje. Bo czyż fakt, że w pewnym momencie życia zaczynamy myśleć o powiększeniu rodziny, nie jest tego najlepszym przykładem?


Tak sobie myślę, że Matka Natura musi mieć niezły ubaw gdy patrzy na nas, którzy z wielką powagą nadajemy życiu sens i z rozmysłem stawiamy każdy krok sądząc, że sami jesteśmy kowalami własnych losów.


Czasem wyobrażam sobie to tak, że włącza swój ogromny telewizor i wybierając kanał mamrocze pod nosem: “to dziś sobie zobaczę, co się dzieje w Białym Domu, a jutro zajrzę do Kowalskich w Polsce…”. I raz po raz zrywa boki ze śmiechu tak, jak my zaśmiewamy się z rzeczywistości przedstawionej w kabarecie...





Homo sapiens Show


A cóż takiego zabawnego mogłaby zobaczyć? Na przykład miliardy zabieganych ludzi, z których każdy z osobna przekonany jest o swoim wyjątkowym powołaniu i życiowej misji do spełnienia. Ludzi tak do siebie podobnych, choć każdemu wydaje się, że jest jedynym w swoim rodzaju egzemplarzem. Szalenie ambitnie podchodzących do swojej kruchej egzystencji, jakby sami powołali się do życia i dokładnie wiedzieli, po co żyją. Ciągle doskonalących się w samopoznaniu, aby zrozumieć własne motywy i dotknąć istoty człowieczeństwa. Coraz większych indywidualistów odwracających się od kultur kolektywistycznych, by stać się jak najbardziej odrębnymi, niezależnymi jednostkami… Nuda.

Na koniec wyobrażam sobie, jak Matka Natura kiwa z niedowierzaniem głową, że ci wszyscy ludzie naprawdę wierzą, że wszystko w życiu zależy od nich, a kwestię istnienia sił wyższych zostawiają teologom, duchownym i fizykom.   



Sama nie jestem tu wyjątkiem i też oczywiście wolę myśleć o sobie jako o człowieku wewnątrzsterownym, biorącym odpowiedzialność za swoje życie. Wolę mieć poczucie kontroli, sądzić, że istnieje związek między przyczyną i skutkiem, a w podejmowanych działaniach wykazuję się własną sprawczością. W przeciwnym razie zapewne nie miałabym motywacji do wstawania co rano i stawiania sobie jakichkolwiek celów.    

Jednocześnie lubię się od czasu do czasu zdystansować i upewnić, czy aby nie gram głównej roli w kolejnej ekranizacji “Truman Show” :). Spoglądam wtedy na siebie jako element większej całości, jak na maleńki okruszek we wszechświecie. Okruch, który być może ma jakąś rolę do spełnienia na ziemi. Ale może wcale nie ma. Albo rola przydzielona mu przez ewolucję wcale nie jest tożsama z moją definicją sensu życia.

Co uzyskuję dzięki takiej perspektywie? Spokój i pokorę. Taki luz, dzięki któremu mogę pozwolić sobie na chwilę zatrzymania i odpoczynku, bo w tym czasie moje życie i tak toczy się dalej. Nie muszę być w ciągłej gotowości do działania, bo przecież o najważniejsze funkcje życiowe dba sama natura.  

I patrząc na swoje życie w ten sposób trudno mi nie zgodzić się ze świętym Augustynem: 
“Pracuj tak, jakby wszystko zależało od ciebie ale ufaj tak, jakby wszystko zależało od Boga.” 


fot. www.spiritualnetworks.com
fot. www.tapetus.pl
fot. www.thelabrynthoflife.files.wordpress.com

niedziela, 21 lipca 2013

O kurczę! - historia prawdziwa

Wszystkich, którzy nie mieli okazji czytać książki Erica Berne* "Seks i kochanie", zapraszam do fragmentu rozdziału "Gry seksualne - Sztuczki natury”:
W istocie większość relacji między ludźmi opiera się na sztuczkach, podstępach i wybiegach, z których jedne są żywe i zabawne, a inne złośliwe i złowrogie. I tylko nieliczni wybrańcy fortuny, jak matki i niemowlęta oraz prawdziwi przyjaciele i kochankowie są wobec siebie zupełnie otwarci i uczciwi. Zanim jednak dojdziecie do wniosku, że cyniczne zniekształcam obraz świata, pozwólcie, że opowiem o tym, jak sama Natura, w trakcie procesu ewolucji, nadała pewnym zachowaniom zwierząt postać żywo przypominającą psychologiczne gry, w które grają ludzie. Niektórym wydaja się tak cyniczne z ludzkiego punktu widzenia, że nie wiadomo czy się z nich śmiać, traktując jak dowcip, czy raczej płakać nad tragicznym losem bohaterów. Niemniej w każdym wypadku służą jednej i tej samej rzeczy: przetrwaniu danego gatunku. I tak samo ma się sprawa z psychologicznymi grami ludzi - także mają istotne znaczenie dla przeżycia gatunku, bowiem w innym przypadku gracze szybko podzieliliby los dinozaurów. Przy czym biologiczna wartość gier wcale się nie zmniejszy, gdy potraktujemy je jako błazenadę, ani nie wzrośnie, gdy podejdziemy do nich ze śmiertelna powagą, na wzór ludzi, którzy oświadczają: “Jestem poważniejszy i bardziej oburzony, a więc bardziej prawy i uczciwy niż ty”.
Najprostszego przykładu podstępnej sztuczki natury dostarcza życie zwykłej kury domowej. Z sentymentalnego punktu widzenia jej historia przedstawia się następująco. Złożywszy jajka kura wysiaduje je z godnym podziwu oddaniem i poświęceniem. Od czasu do czasu z wyczuciem wykwalifikowanej położnej obraca je tak, by opiekuńcze ciepło jej ciała docierało równomiernie do wszystkich części wapiennych inkubatorów, w których rośnie jej potomstwo. Aż w końcu dzięki jej wytrwałości i opiece z jajek wykluwają się zdrowe kurczątka. W ten sposób kura dostarcza rodzajowi ludzkiemu wyrazistego przykładu rozumnego i oddanego macierzyństwa.  
W rzeczywistości sprawa się ma całkiem inaczej. Pod wpływem wydzielania pewnych gruczołów po złożeniu kilku jajek dolna część ciała kury zaczyna się bardzo nagrzewać. Aby sobie ulżyć w cierpieniu, kura zaczyna się rozglądać za jakimś przedmiotem, na którym mogłaby ostudzić swoją pierś - dlatego siada na jajkach, które początkowo wydają jej się idealne do tego celu. Jednak po chwili jajka robią się ciepłe, więc przewraca je chłodną stroną do góry, dzięki czemu może znów z ulgą położyć się na jakimś chłodnym przedmiocie. Cała procedura powtarza się następnie stosowną ilość razy, aż w pewnym momencie z jajek wyskakują pisklęta i kura ku swemu zaskoczeniu zostaje matką stadka kurcząt.
Kura została w istocie wrobiona podstępem w siedzenie na jajkach, ale wszystko przebiega równie sprawnie, jakby wiedziała co robi. Podobnie owocem gier seksualnych są często dzieci, równie zdrowe jak te, które zostały zaplanowane przez rodziców. To bardzo wygodne złudzenie wyobrażać sobie, że sterowana przez gruczoły kura wie, dlaczego siedzi na jajkach i podobnie dla sterowanych przez życiowe scenariusze ludzi jest pocieszającym złudzeniem wyobrażać sobie, że wiedzą, dlaczego robią to, a nie co innego.

Też się uśmiechnęliście? :) 


*autor “W co grają ludzie” - bodajże najpopularniejszej jego książki. Obie gorąco polecam, choć “Seks i kochanie” jest zdecydowanie trudniej dostępna (nie wznowiono druku w polskiej wersji, ale w internecie można nabyć oryginał “Sex in human loving”).


fot. www.blog.pshares.org

sobota, 20 lipca 2013

Dziecko mam z głowy.

“Mamo, skąd się biorą dzieci?”


Gdy jako dziecko zadałam to pytanie po raz pierwszy, moja mama odpowiedziała:  “gdy mama z tatą bardzo się kochają, to z tej miłości powstaje dziecko”.


Z uwagi na mój dziecięcy wiek poniżej 5. roku życia nie mogę pamiętać tej rozmowy, ale gdy po latach mama mi o niej opowiedziała, byłam zdumiona, że tak prosta odpowiedź mi wystarczyła. Że w swej dziecięcej ciekawości nie dopytywałam, “ale jak to?”, czy “jak dokładnie?”. Wygląda na to, że wieloznaczność słowa “kochać się” załatwiła sprawę :)

Dokładnie w ten sposób o poczęciu swojego dziecka mówiła większość ludzi z pokolenia moich rodziców jakich znam (i starszych). Kochali się, a owocem tej miłości było dziecko. Z wielu relacji wynika, że nikt w tamtych czasach specjalnie dzieci nie planował. Pierworodne pojawiały się w niecały rok po ślubie, a czasami nawet wcześniej :) *. Dopiero urodzenia kolejnych bywały “regulowane”. I mimo, że większość moich rówieśników ma tylko jednego brata lub siostrę, nie kojarzę, by mówiło się w tamtych czasach o świadomym macierzyństwie, a przynajmniej nie nazywało się go po imieniu.   

Wydawało się oczywiste, że jeśli kobieta była zdolna zajść w ciążę i ją utrzymać, to “zdawała egzamin” na matkę. Przynajmniej z biologicznego punktu widzenia. Wszelkie niedogodności związane ze stanem błogosławionym były tematem tabu i jeśli mówiło się o ciąży i dzieciach, to wyłącznie dobrze.

Tak sobie myślę, że ta nieświadomość musiała być dobra, bo przynajmniej ludzie się chętniej rozmnażali. OK, może w niektórych przypadkach nie chodziło o wielkie chęci, a raczej o  automatyczne powielenie modelu rodziny z poprzednich pokoleń. Albo uznanie prokreacji za ważny element życiowej misji. Tak czy inaczej model 2+2, 2+3 miał się dobrze.  

Jak jest dziś? Mamy dostęp do internetu, o antykoncepcji mówi się otwarcie, a negatywne strony macierzyństwa są szeroko dyskutowane w różnych kręgach. Kobiety-matki opowiadając o cudownych doświadczeniach macierzyństwa odważnie dodają “ale” aby następnie wymienić szereg ujemnych stron. Dziś młode kobiety nie tylko wiedzą, że posiadanie dzieci to nie sam lukier, ale też nikt ich nie przymusza do ich posiadania.

Osobiście jestem bardzo wdzięczna losowi (i moim Rodzicom!), że przyszłam na świat właśnie w takich czasach, w których nieposiadanie dzieci nie jest wytykane palcami. Moja wdzięczność wynika z faktu, że przez większość mojego życia temat dzieci dla mnie nie istniał. Najczęściej były mi zupełnie obojętne, a nierzadko denerwujące, dlatego przez długi czas (w tym również już w dorosłym życiu) sądziłam, że nie będę chciała mieć własnych.

Dodatkowo wyrastałam w przekonaniu, że żeby rodzicielstwo miało sens, to dzieci muszą być chciane. Nie wyobrażałam sobie, aby zdecydować się na dziecko z innych przyczyn, niż poczucie autentycznej wewnętrznej potrzeby. A ta zaczyna się w głowie.

Dlatego właśnie sądzę, że dzieci biorą się z głowy. To tutaj wszystko się zaczyna. Narządy rozrodcze są tylko posłusznym wykonawcą poleceń mózgu, który przerabia nasze myśli i pragnienia na reakcje fizjologiczne.

Dziecko rodzi się w głowie. Dziecko zaczyna się w głowie.

Moje dziecko zaczęło się w głowie.



* Tu przypomniała mi się sytuacja przedstawiona parę lat temu w jednym z programów interwencyjno-śledczych typu “Uwaga”: nastolatka zaszła w ciążę, a komentarz jej matki brzmiał: “Ale jak to??! Przecież ona nie ma męża” :)))

fot: www.smartlivingstores.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...