sobota, 1 listopada 2014

Psycholożka została zamknięta

Przed publikacją tego wpisu zastanawiałam się, czy lepszym tytułem będzie aktualny, czy może "Zamknąć psycholożkę"...? Wiedziałam jednak, że ten dylemat nie jest rzeczywistą wątpliwością, a jedynie sposobem na odwleczenie chwili kliknięcia przycisku "Opublikuj". Bardzo tego chciałam, a jednocześnie miałam opór, żeby to zrobić. Ale poszło. Jest. Czytacie. 

Ostatni wpis  

Na początku przygody z blogowaniem miał to być blog wyłącznie ciążowy. Tak mnie zafascynowała i zaskoczyła cała ta ciąża, że nie mogłam powstrzymać chęci podzielenia się tym wszystkim, czego doświadczyłam. Po porodzie byłam w nie mniejszym szoku, więc trochę się zagalopowałam i siłą rozpędu pisałam dalej. I tak naprawdę mogłabym jeszcze tworzyć przez długi czas, ponieważ w szkicach roboczych mam wciąż sporo pomysłów na kolejne wpisy...

W życiu pojawiają się jednak takie chwile, kiedy trzeba zdecydować, na co chce się przeznaczać czas, energię i siły twórcze - czyli zasoby ściśle limitowane. Uczciwie odpowiedziałam sobie więc na pytania: po co? dla kogo? kiedy? jakim kosztem? i inne, które przyniosły mi taką, a nie inną odpowiedź. 


Wiedzieć kiedy ze sceny zejść

Wiem, że każdemu blogerowi zdarzają się kryzysy, chwile zwątpienia albo zniechęcenia. Potrafię je jednak dobrze odróżnić od stanu obecnego. Niezupełnie potrafię to wyjaśnić i uzasadnić, ale po prostu czuję, że właśnie nadszedł moment, w którym należałoby postawić kropkę.

Mam poczucie, że przekazałam wszystko, co chciałam przekazać, że dałam z siebie tyle ile chciałam dać. Że byłam dla Czytelników obecna w takim zakresie w jakim chciałam być. I bardzo się cieszę z tego projektu, ponieważ dał mi dużo radości, możliwość twórczej ekspresji, upustu dla emocji, kontaktów z ludźmi w podobnej albo całkiem innej sytuacji. Za cały ten ponad rok jestem niezmiernie wdzięczna. Cieszę się, że mogłam pisać dla siebie (funkcja pamiętnika) i dla grona moich wiernych Czytelników. 

Serdecznie Wam dziękuję za wszystkie komentarze, listy, fejsbukowe lajki i polecenia. Za słowa uznania i konstruktywnej krytyki, a także za opinie i luźne refleksje. Dzięki, że byliście, towarzyszyliście, czytaliście. 

Przy okazji pragnę poinformować, że adres mailowy z zakładki "Napisz do mnie" jest wciąż czynny, więc możecie nadal do mnie pisać. Póki co pozostawiam bloga w sieci, zatem w każdej chwili możecie tu wrócić sami, albo polecić komuś, kto będzie potencjalnie zainteresowany tą tematyką. 

Pozdrawiam serdecznie!


Psycholożka w (wiecznej) ciąży ;-)



fot.www.wprost.pl
fot.www.simracing.pl

środa, 22 października 2014

Wpis na wpół urodzinowy

Gdy słyszę zdanie "liczy się każdy dzień", najczęściej mam skojarzenie z filmowymi scenami szpitalnymi, kiedy lekarz informuje rodzinę o krytycznym stanie zdrowia pacjenta i zaordynowanym leczeniu, które trzeba wdrożyć lada moment. 

Zawsze miałam wrażenie, że zdanie to niesie z sobą pewnego rodzaju ponaglenie. Groźbę, że najmniejsze nawet opóźnienie będzie się wiązać z pogorszeniem sprawy, stanu zdrowia, czy czegokolwiek, czego dotyczy. A jednocześnie nakaz, by cieszyć się każdym dniem, bo być może zostało ich bardzo niewiele. 

Ale chwileczkę, czy musi nad nami wisieć groźba śmiertelnej choroby albo przyrodniczego kataklizmu, żebyśmy zechcieli doceniać życie, którym żyjemy dziś?

Te wszystkie poniedziałki, wtorki i piątki

Niedawno przeglądałam katalog Ikea w poszukiwaniu rozwiązań do pokoju dziecięcego i jak nigdy, nie tylko oglądałam zdjęcia, ale również czytałam opisy. Wszystko dlatego, że już na drugiej stronie ujrzałam wielki napis: "Liczy się każdy dzień". Wiedziałam już, że autorzy katalogu znaleźli doskonały sposób, by zatrzymać uwagę czytelnika od samego początku. 

Marketingowcy Ikei nie straszyli upływem czasu, terminalną chorobą, ani końcem świata. Pokazali jedynie, że nasze codzienne sprawy i prozaiczne czynności noszą znamiona wyjątkowości i należy je doceniać. Oczywiście będą takie w pełni, gdy otoczymy się ichniejszymi meblami i wyposażeniem :) Niemniej warto zatroszczyć się o to, by celebrować nie tylko wzniosłe momenty, co zwykle nie jest trudne, ale też uprzyjemniać sobie codzienność. 

Odkąd jestem rodzicem, każdy z moich dni jest ważny. Tak świąteczna niedziela, jak i czarny piątek. Każdy jest unikalny, choć wiele z nich tak do siebie podobnych, że czasem tracę rachubę czy coś wydarzyło się już dziś, czy jeszcze wczoraj... 

Baby manager 

Jak nikt i nic innego dotychczas, dziecko zmusza mnie do rozważnego zarządzania sobą w czasie. Do lepszej organizacji, do perfekcyjnego ustalania priorytetów, optymalnego podziału obowiązków. Tak, by wygospodarować czas nie tylko na wspólną zabawę i aktywności, ale też na samo bycie, towarzyszenie. I na mój własny odpoczynek, którego nie może zabraknąć, a z którego najłatwiej zrezygnować, gdy grafik napięty. Wszystko po to, bym w kontakcie z dzieckiem sama była w jak najlepszej formie - tak fizycznej jak i psychicznej. 

A trzeba przyznać, że półroczne dziecko, to już całkiem wymagający człowiek :)


fot.www.polki.pl
fot.www.facebook.com

czwartek, 9 października 2014

Dać palec, czy całą rękę?

Jedną z absolutnie najsensowniejszych rad odnośnie macierzyństwa otrzymałam od kobiety, która zawodowo zajmuje się coachingiem rodzicielskim. Gdy rozmawiałyśmy na temat żywienia dzieci i wyboru pomiędzy samodzielnym gotowaniem, a korzystaniem z gotowych dań w słoiczkach z jej ust padło zdanie:
"Daj z siebie tyle ile chcesz dać, ale nie więcej". 
Wielu rodziców deklaruje, że są dla swoich dzieci gotowi zrobić wszystko. Inna wersja tej deklaracji to gotowość poświęcenia wszystkiego. Osobiście nie lubię słowa "poświęcenie". Kojarzy mi się z rezygnacją z siebie, czymś mniej równym i sprawiedliwym niż kompromis. Z postawą nieasertywną.  

Wydaje się jednak, że poświęcanie się dla dzieci jest czymś normalnym, wręcz naturalną koleją rzeczy. Bo dziecko jest małe, bezbronne, niesamodzielne. Otaczając je więc opieką dajemy mu to, czego potrzebuje.


Tyle, że niejednokrotnie dajemy więcej, niż sami mamy na to ochotę. Wiem, trudno to pojąć, no bo przecież dla dziecka wszystko... To jednak nie do końca prawda. Są pewne rzeczy, które ofiarowujemy bez zastanowienia, automatycznie i z pełnym przekonaniem. Ale są i takie, które bardzo kłócą się z naszymi wartościami, z wizją macierzyństwa albo po prostu z dobrym samopoczuciem. 

Weźmy za przykład karmienie piersią. Nie każda kobieta chce karmić naturalnie - z różnych powodów. Mimo to wiele z nich zmusza się do tego, bo tak trzeba, bo co ludzie powiedzą, bo to najlepsze dla dziecka. I nawet jeśli motywy są szlachetne, ale nie ma na to wewnętrznej zgody, to powstaje jakiś zgrzyt. 

Gdy przymusimy siebie w ten sposób to jednej, drugiej, trzeciej rzeczy to nagle się okaże, że posiadanie dziecka to jedno wielkie poświęcenie. I nie ma się co dziwić, że nie chce się mieć więcej potomstwa, jeśli już jeden egzemplarz kosztował tak wiele wyrzeczeń. 

Faktem jest, że dzisiejszy świat sprzyja idealizowaniu, wyobrażaniu sobie siebie jako rodzica, który jest zawsze obecny, zawsze gotowy do zabawy, zawsze kreatywny, zawsze pozytywnie nastawiony itp. Tak ustawiona poprzeczka wcześniej czy później okazuje się nie do przeskoczenia, bo na co dzień bywamy przemęczeni, śpiący, albo zwyczajnie mamy ochotę odpocząć od własnego dziecka.

Dlatego lepiej założyć, że dajemy dziecku z siebie tyle, na ile nas w danej chwili stać. Jeśli nie zdążymy ugotować domowego obiadu, to świat się nie zawali, jeśli od czasu do czasu podamy gotowe danie. Jeśli potrzebujemy chwili relaksu, dziecko na pewno nie obrazi się na nas, że przekładamy zabawę na później. Jeśli z reguły przestrzegamy rytuałów, a z jakiegoś powodu dzień nam się "rozjedzie", to też nie ma co panikować. Dziecko nie odwyknie z dnia na dzień. 

Powyższe rozważania podsumowałabym w taki sposób: nie warto podporządkowywać dziecku całego naszego życia. Wcześniej czy później coś w nas pęknie i wtedy niepotrzebnie będziemy obwiniać dziecko jako źródło naszych frustracji. A przecież ono się nie prosiło...

Daj dokładnie tyle ile chcesz, daj tyle ile możesz. 


fot.www.tvp.info
fot.www.paulabecker.com

poniedziałek, 6 października 2014

Na rozstaju

Nie tak dawno umawiałyśmy się z sąsiadkami na spacery z wózkami o tej samej porze. Dziś świadomie unikamy swojego towarzystwa. 



Nasze dzieci są w różnym wieku i nawet jeśli to różnica tylko dwóch miesięcy, to dla niemowlaka oznacza to różnicę dwóch miesięcy. Gdy więc jeden dzieciak na spacerze odbywa drzemkę, drugi głośno gaworzy, a trzeci wyrywa się z wózka i chce iść już samodzielnie. Odpowiednio więc mama pierwszego oddala się, aby tamte nie obudziły jej dziecka, mama drugiego denerwuje się zbyt wolnym tempem spaceru, spowalnianym przez dreptającego malucha tej trzeciej, a ta trzecia nie rozumie, dlaczego koleżanki nie chcą dotrzymywać jej towarzystwa.

Jak dziś pamiętam, że kiedyś wszystkie trzy marudziłyśmy, gdy chciała do nas dołączyć inna sąsiadka, której maluch stawiał pierwsze kroki. Polegało to na tym, że zrobiłyśmy po dwa kroki, po czym następował 15-minutowy przestój, bo jej synek musiał przykucnąć i pobawić się kamyczkiem. A że my chciałyśmy pospacerować żwawym krokiem, szybko opuściłyśmy czwartą sąsiadkę tłumacząc się dziećmi, że są marudne, jak wózek nie jedzie. 

Dziś każda z nas spaceruje swoim własnym tempem o innych porach. Nawet gdy spotkamy się na osiedlu, to zamieniamy kilka zdań i każda idzie w swoją stronę. 


fot.www.sportsouthland.co.nz

sobota, 4 października 2014

Na naukę zawsze za późno! :)

Wyznajecie pogląd, że na naukę nigdy nie jest za późno? Też hołdowałam tej zasadzie. Do chwili, w której zostałam rodzicem :)

Teraz towarzyszy mi ciągłe poczucie, że jestem zawsze spóźniona, zawsze o krok za dzieckiem i że z każdym dniem przepaść ta się powiększa. 

Już mi się wydaje, że tym razem zdążę, że nauczę się czegoś z wyprzedzeniem, zanim będzie potrzebne. Że na przykład przeczytam o etapie rozwoju, w który właśnie maluch wchodzi. Tyle, że zanim przerobię cały rozdział książki, to już właściwie dziecko z niego wyrasta.

Albo cieszę się, że nareszcie rozpoznaję komunikaty wysyłane przez dziecko. I w tej samej chwili cała ta wiedza robi się nieaktualna, bo synuś właśnie zaskoczył czymś nowym. 

Człowiek uczy się przez całe swoje życie. A rodzic uczy się przez całe życie dziecka :)


fot.www.seekersportal.wordpress.com

czwartek, 2 października 2014

Tetrowa prostota


Gdy wymieniam z moją Mamą doświadczenia na temat macierzyństwa, widzę że trochę nie mieści jej się w głowie ilość atrakcji i narzędzi, jakie mają do dyspozycji współcześni młodzi rodzice. Wspomina, że kiedyś nie było tylu "bajerów", jak pieluchy jednorazowe, gryzaczki, kubki-niekapki, nie mówiąc już o wszystkorobiących zabawkach, więc wiele aspektów życia z małym członkiem rodziny było ograniczonych. Ale czy ktokolwiek narzekał?...

Dziś mamy wszystko. Spece od branży dziecięcej dobrze wiedzą jak sprzedać młodym rodzicom gotowe rozwiązania, by wychować inteligentne i wszechstronnie uzdolnione dziecko. Nie dajemy więc dziecku przypadkowej zabawki - musi być edukacyjna. Nie pozwalamy dziecku zajmować się sobą - przecież musimy ciągle stymulować. W procesie wychowywania młodego człowieka zupełnie pomijamy Matkę Naturę, wydaje nam się, że bez naszej ingerencji nic się nie zadzieje, że dziecko stanie w miejscu i przestanie rosnąć...

Zazdroszczę mojej Mamie tego, że jej macierzyństwo przypadało na czas pozbawiony presji "wydobywania z dziecka potencjału". Jak mówi prof. Anna Giza-Poleszczuk*, kiedyś wystarczyło dziecko nakarmić, ubrać, odprawić do szkoły, dopilnować przyzwoitych ocen - i już matka mogła być z siebie dumna. Dziś powiedzielibyśmy, że tego typu zabiegi przy dzieciach są podstawą podstaw i żadna kobieta się z tym nie obnosi, bo to żadne osiągnięcie. Wręcz konieczność, by nie otrzeć się o patologię. To taki poziom "elementary" w macierzyństwie, a my mamy ambicje na "advanced". Bo kto się nie rozwija, ten się zwija. Bo dziecko koleżanki już tyle potrafi. Bo takie czasy, że trzeba od małego... I gonimy niedościgniony ideał matki, która zawsze o krok wyprzedza potrzeby dziecka, która stwarza mu optymalne warunki rozwoju emocjonalno-poznawczo-motoryczno-jakiegośtam. Bo specjaliści różnej maści nawołują, by bacznie obserwować i niczego nie przegapić. I oczywiście w porę reagować, co oznacza bycie przy dziecku cały Boży dzień, spychając na drugi plan siebie i resztę świata. Nie może się ta pogoń skończyć inaczej niż głęboką frustracją co najmniej. Bo fizycznie nie ma takiej możliwości, żeby sprostać tak postawionym wymaganiom.

Gdy przeglądałam "Zwierciadło" moje dziecko akurat bawiło się pieluszką. Nic specjalnego - nakrywało się, czasem odkrywało, a czasami ja musiałam pomóc. Trwało to ładnych kilkadziesiąt (!) minut. Zerkałam z niedowierzaniem, że zwykła tetra może zająć na tak długo. Może za długo? - pomyślałam. Może powinnam mu ją już zabrać i podsunąć inną zabawkę, taką która bawi i uczy od razu? Przyłapałam się na tym, że myślę dokładnie w sposób opisany w artykule. Też daję się od czasu do czasu wpędzić w poczucie winy i wątpliwości, zupełnie niepotrzebnie i najczęściej bezpodstawnie. Bo tetra to przecież tylko pozornie nudna pielucha. To też okrycie, śliniak, ściereczka, imitacja maminej bluzki, ciekawa faktura, kształt, wzór, jak również nauka chwytania, składania, wiązania supła itp. I jak przy tej mnogości zastosowań wypada superchłonny pampers?

Czytam, że "kiedyś bycie matką było proste" i znów trochę zazdroszczę. Kiedyś w ogóle życie było proste. Dziś wszystkiego mamy pod dostatkiem, ale ten dostatek ciąży, bo jest nadmiarowy. Na szczęście do nas należy decyzja, jak nim zarządzamy.

A niech się bawi tą pieluchą ile chce... 



* artykuł z magazynu Zwierciadło: "Nie bój się toksycznej matki"


fot.www.misjamilosci.blogspot.com

wtorek, 30 września 2014

Przepis na chrześcijanina

Dziś chyba pierwszy na blogu wpis religijny. Bo i okazja ku temu, czyli chrzciny. 

Nie, nie należę do tych rodziców, którzy pozostawią decyzję o wyborze wyznania (lub nie) dziecku gdy osiągnie dojrzałość. Tak naprawdę i tak ono samo zdecyduje czy chce być wyznawcą i praktykować, czy nie. Jeśli zechce, to po prostu będzie miało wszystkie formalności za sobą, jeśli nie - nie musi niczego unieważniać, czy "wypisywać się" z kościoła. 

Porównuję to do praktyk związanych z jedzeniem. Osobiście staram się wdrażać zdrowe nawyki żywieniowe, ale to dziecko w późniejszym wieku zdecyduje o kontynuacji bądź o zmianie (na przykład na żywność typu fast-food). Uważam, że zarówno w odniesieniu do religii jak i odżywiania, ja jako rodzic mogę jedynie (lub aż) uczyć, pokazywać, wyjaśniać, dawać przykład. Nie będę natomiast mieć wpływu na wybory dorosłego już dziecka i są też one poza obszarem mojej odpowiedzialności. 

Skłamałabym mówiąc, że miałam pomysł na to, w jaki sposób edukować religijnie własne dziecko. Nie zastanawiałam się nad tym zakładając najpewniej, że powielę wzorzec wyniesiony z własnego domu. Choć wiedziałam, że nie był idealny, to nie wymyśliłam niczego alternatywnego. 

Tak, ja nie wymyśliłam, ale zrobił to za mnie ktoś inny. Ksiądz. Na naukach dla rodziców i chrzestnych. I zrobił to w samą porę, jak sądzę. 

Daleko tak daleko, daleko tak... 

Najpierw podał antyprzykład, czyli "przepis" na człowieka, dla którego bierzmowanie jest bardziej pożegnaniem z kościołem niż sakramentem dojrzałości chrześcijańskiej. 

Jak do tego dochodzi? Otóż od najmłodszych lat rodzice uczą dzieci różnych modlitw, które dla małego człowieka są niczym innym, jak recytowaniem wierszyków. Zmuszają do codziennego klękania i modlitwy - czyli odklepywania tychże wierszyków. I robią z tego obowiązek, taki sam jak mycie zębów. Ponieważ dla dziecka sama pozycja klęcząca jest niewygodna, złożone do modlitwy ręce zaczynają po chwili drętwieć, a treść modlitwy jest już oklepana, dziecku bardzo szybko zaczyna się nudzić. W rezultacie "zmawianie paciorka" staje się przykrym, a niekiedy znienawidzonym obowiązkiem. Należy dodać, że dziecko poniżej 5-go roku życia nie jest w stanie pojąć, kim jest Bóg i inne istoty duchowe, ponieważ jego mózg nie jest jeszcze na tyle rozwinięty, aby taką abstrakcję rozumieć. Dlatego historyjka o aniołkach w odbiorze dziecka niczym się nie różni od bajki o wilku i zającu. 

Co dalej? Dziecko dorasta, do kościoła chodzi z poczucia obowiązku, posłuszeństwa rodzicom lub dla ocen z katechezy. Rozumie już wprawdzie istotę wiary i religii, ale w głowie ma obraz Boga jako wymagającego, surowego i odległego. Boga, który grozi palcem i którego trzeba się bać. A trzeba, w końcu przez całe dzieciństwo słyszy się, że "Bozia grozi", albo "Bozia będzie się gniewać". Boga, który jedynie wymaga i osądza. Któż chciałby się z takim Bogiem zaprzyjaźnić? 



Zostać Bożym kumplem

Na szczęście rodzice mogą wybrać inny scenariusz. Wiedząc, że dziecko uczy się przez obserwację i naśladownictwo, mają do dyspozycji najlepsze narzędzie - własny przykład. Najlepsze - zdaniem księdza - co mogą zrobić, to samemu się modlić. Dziękować za zdrowie rodziny, prosić o opatrzność, modlić się w intencji dziecka. 

Dziecko, gdy wchodzi w etap wzmożonego zainteresowania światem i zadawania pytań, zaczyna się zastanawiać: "kto to taki jest ten Pan Bóg, do którego zwracają się moi rodzice?". Bo przecież dla dziecka najważniejsi, najmądrzejsi i wszechmocni są jego rodzice. Jeśli więc nawet oni zwracają się do kogoś innego, może większego i polecają mu całą rodzinę, to znaczy że ten Pan Bóg to chyba całkiem ważny i fajny gość. 

Gdy w ten sposób wzbudzi się w dziecku ciekawość, a następnie w przystępny sposób odpowie na nurtujące pytania, są spore szanse na to, że spodoba mu się taka wizja Boga.

Boga dobrego, pomocnego, kochającego, opiekuńczego. Takiego, z którym chce się pogadać jak z przyjacielem, któremu można zawierzyć, którego chce się odwiedzać. Wówczas chodzenie do kościoła nie jest przykrym obowiązkiem. Nie jest nawet obowiązkiem, a oczekiwanym spotkaniem.

Który scenariusz wybieracie?


Zamiast podsumowania - piosenka T.Love - "Bóg"


fot.www.pdsh.wikia.com    
fot.www.ccclincolnshire.com

poniedziałek, 29 września 2014

Magia karmienia na żądanie. Czarna magia.

Niespełna kilka miesięcy temu byłam o włos od rezygnacji z karmienia piersią, a właściwie od rezygnacji z prób. Kosztowało mnie to dużo bólu, stresu, a przede wszystkim niepewności, czy dziecko się najada. 

Dziś jestem z siebie dumna, że mimo ogromnego zniechęcenia kontynuowałam próby i w końcu zaskoczyło. Od jakiegoś czasu karmię już bez osłonek (a jednak nawet moja oporna skóra się hartuje!), nie odczuwam dyskomfortu wiążącego się z samym pobieraniem przez dziecko pokarmu jak i jego napływem. A co najważniejsze (i wielce zaskakujące jednocześnie), czerpię z tego naprawdę dużą przyjemność. I aż się łezka w oku kręci na myśl o tym, że niebawem czeka mnie rozszerzanie diety maluszka, czyli stopniowe zastępowanie porcji mleka innymi produktami. Ehh, kto by pomyślał, że tak mi się odmieni...

I choć za nami już przeszło tysiąc mlecznych posiłków, to ciągle nie wiem, na czym ma polegać karmienie na żądanie. Niezupełnie odróżniam rodzaje płaczu, raczej działam instynktownie. Jednocześnie staram się nie utrwalać nawyku, że przystawienie do piersi służy uspokojeniu, wynagrodzeniu czegokolwiek, czy usypianiu (tego ostatniego najmniej udaje mi się przestrzegać, bo jak już zaśnie to przecież się cieszę, a nie budzę :)). 

I to by było tyle na dziś, bo właśnie słyszę synka, który chyba komunikuje swe żądania... 



PS. Już po :)

PS'. Acha, zmieniło się jeszcze coś: w czasie karmienia nie jestem już obłożona książkami czy gazetami, aby jak najefektywniej ten "siedzący" czas wykorzystać. Teraz mały je już o wiele szybciej, więc po pierwsze nie zdążyłabym otworzyć lektury na pożądanej stronie, a po drugie - zwyczajnie żal mi się rozpraszać! Synuś karmi się mlekiem, a ja - jego widokiem :) 


fot.www.demotywatory.pl

niedziela, 28 września 2014

Moc słowa móc

Gdy pewnego razu zwróciłam uwagę, a właściwie poprosiłam jednego z członków rodziny, żeby trzymał mojego synka w trochę inny sposób, usłyszałam w odpowiedzi:
- "Daj spokój, nie możesz być taka przewrażliwiona!".

Zamiast wdawać się w polemikę i przepraszająco tłumaczyć się z mojej "nadwrażliwości", odpowiedziałam krótko: 
- "Mogę".

I jakoś tak mojemu rozmówcy zamknęły się usta. 

Gorąco polecam tą niewyszukaną i uprzejmą ripostę, nie tylko w odniesieniu do dzieci. Mina rozmówcy - bezcenna.  


fot.www.usatoday.com

sobota, 27 września 2014

"Fajna" jednostka pomiaru zmian rozwojowych

Przed paroma laty podśmiewałam się cichaczem z mojego teścia, gdy ten przy każdej możliwej okazji rozentuzjazmowany mówił o swoim pierwszym wnuku: "on jest już teraz coraz fajniejszy!". To był jednak zaledwie wstęp do barwnych i szczegółowych opowieści o zmianach, jakie (od dnia poprzedniego najczęściej) zaszły w dzieciaku.

Powiedzmy sobie szczerze, 8 lat temu temat dzieci był dla mnie...hmm.. co najmniej odległy :) Mówiąc wprost - nudny i nieciekawy. I naprawdę nie byłam godnym słuchaczem, a już na pewno rozmówcą dla teścia - dumnego dziadka. Dlatego ilekroć podejmował wątek wnuka, uśmiechałam się sztucznie i kiwałam głową potakując, że faktycznie mały jest już coraz fajniejszy. Jednocześnie obmyślałam rychłą zmianę tematu. 

Entuzjazm na kontinuum

Nie lubiłam tego swojego udawactwa, ale autentycznie nie miałam pojęcia, czym się facet ekscytował. Wydawało mi się oczywiste, że dzieci dorastają, zmieniają się bardzo szybko i stawanie się "fajniejszym" jest naturalną konsekwencją rozwoju. Ale żeby codziennie to tak przeżywać??

Gdy pewnego dnia teść powiedział: "on jest już coraz fajniejszy" ale tym razem o swoim kolejnym wnuku, czyli naszym synu - spojrzeliśmy na siebie z mężem uśmiechając się porozumiewawczo. Acha, historia się powtarza. 

To znaczy dla niego historia się powtarza - dla dziadka. Ale dla nas, zupełnie niespodziewanie, jego reakcja wcale nie była przesadzona! Dokładnie tak! Zachwyt rodziców nad własnym dzieckiem jest tak wszechpotężny, że każde pochlebstwo z ust innych ludzi pod adresem ich pociechy, jest odbierane jak najbardziej obiektywna prawda. 

Fajny skrót myślowy

Tymczasem słynne hasło teścia weszło już do rodzinnego słownika i jest przez nas używane średnio raz na trzy dni. Dzięki temu, gdy mąż wraca z pracy i pyta, jakimi to nowymi umiejętnościami popisał się synek, wystarczy że powiem "on jest już coraz fajniejszy", aby wszystko stało się jasne. 

Bo tak naprawdę, między nami mówiąc, to on jest już coraz fajniejszy :)))


fot.www.blog.tagesanzeiger.ch

piątek, 26 września 2014

Z przymrużeniem photoshopa

Ponad rok temu powiedziałam mojej ukochanej Babci, że jestem w ciąży. Kilka dni później zmarła. Żałowałam, że nie doczekała narodzin prawnuka, ale w tamtych chwilach bardzo mocno chciałam wierzyć w to, że starsi ludzie odchodzą, aby zrobić miejsce młodszym. 

Gdy wybrałam się na cmentarz - po raz pierwszy z wózkiem, zrozumiałam po co ludzie stawiają ławki przy grobach swoich bliskich. Gdyby przy miejscu wiecznego spoczynku mojej Babci stała taka ławeczka, spędziłabym u Niej "w odwiedzinach" dużo więcej czasu. 

Przedstawiłam Jej Synka. Małemu też opowiedziałam o mojej Babci - jego prababci. Wzruszająca chwila. I byłoby mi jeszcze smutniej, gdyby nie TO zdjęcie. Zdjęcie, które - gdyby Babcia je widziała, niejeden raz by się w grobie przewróciła. 

Niepodobizna 

Kobieta na zdjęciu była uśmiechnięta i pogodna - taka, jaką zapamiętałam. Ale pod szyją widniało coś, co do niej kompletnie nie pasowało. Broszka. Zwykła babcina broszka, w stylu retro. Tyle, że moja Babcia nigdy takiej broszki nie nosiła, bo jej po prostu nie miała. Zresztą nie lubiła takich ozdóbek. 

Skąd więc wzięła się na zdjęciu? Prawdopodobnie dziadek, który zanosił zdjęcie do firmy pogrzebowej, nie zauważył zmiany. Może nawet był pytany o zgodę, ale w tamtych emocjach... 

Domyślam się, że celem zmian graficznych było przedstawienie zmarłej jako osoby bardziej dostojnej, poważnej. Tyle tylko, że moja babcia ubrana w tą powagę wygląda teraz znacznie mniej poważnie, a wręcz komicznie. 

Ma to jednak swoje plusy. 

Do tańca i do kuksańca

Ilekroć spoglądam na to zdjęcie, wydaje mi się, że uśmiech Babci jest szerszy niż w rzeczywistości, a jej oczy zdają się mówić: "no i popatrzcie w co mnie do grobu poubierali". 

Miała genialne poczucie humoru, w lot łapała wszelkie aluzje, a z dowcipów śmiała się głośno i szczerze. Pochwalała minimalizm, kwitując wszelkie nadwyżki dóbr słowami "i na co mi to?". Wyobrażam sobie jak pyta: "no i na co mi ta broszka?", kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem i rozbawieniem. Albo jak mówi: "głupi dziadek, dał mi domalować takie byle co". 

Ostatni żart 

Z biegiem czasu moje podejście do jej zmienionej podobizny ewoluowało. Od oburzenia, że "jak mogli coś takiego zrobić mojej babci, ona by sobie tego nie życzyła" do akceptacji, a w porywach nawet do pochwały. 

Dziś myślę sobie, że może dobrze się stało. Babcia uwielbiała robić ludziom niespodzianki, zaskakiwać, sprawiać radość, zdrowo się pośmiać. Lubię myśleć, że nawet pośmiertnie zachowała dystans do siebie, do życia i śmierci "ubierając" broszkę, która zupełnie nie współgrała z jej doczesnością. Tak dla żartu. 

I dla odwiedzających. Żeby przychodząc na cmentarz skupiali się na tej (nie)szczęsnej broszce i uśmiechali zamiast posępnieć i poddawać się poczuciu tęsknoty i przygnębienia. 

I dla mnie. Żebym nie oglądała się za siebie, tylko patrzyła wprzód - na to maleństwo w wózeczku, któremu zrobiła miejsce. 

[*]


fot.www.sklepy24.pl

czwartek, 25 września 2014

Rozgrzeszenie

Jeszcze w maju pisałam o tym, że imponują mi zadbane mamuśki, czyli takie, które nie chodzą w poplamionych mlekiem ubraniach. A dziś (wrzesień) rozgrzeszam wszystkie takie kobiety. Dlaczego? Dołączyłam do nich sama!

Nie dlatego, że nie mam czystych bluzek, nie dlatego, że nie chce mi się przebrać ani nie dlatego, że uważam, że nie warto. Wręcz przeciwnie! 

Rzeczywistość jest jednak taka, że częstotliwość ulewania przez dziecko jest tak nieprzewidywalna, że jest ono w stanie pobrudzić nawet trzy kolejne czyste bluzki w ciągu godziny. Moje bluzki oczywiście. Na nic się zdają przewieszone przez bark pieluchy tetrowe, jeśli niestrawione mleko ląduje na moich kolanach. I wtedy macham już na to ręką. Odpuszczam. Nie przebieram. I gdy w takim momencie ktoś zapuka do drzwi, z pewnością nie zaliczy mnie do grona tych zadbanych matek.

A może podział na nie/zadbane matki istnieje tylko w mojej głowie? Może wszystkie matki rozumieją jak to jest i nie podnoszą poprzeczki swoim koleżankom, a jedynie nie-matki mają nierealistyczne wyobrażenia i oczekiwania?  

Rozgrzeszyłam. Również siebie, za mało życiowe podejście :)


fot.www.pielegnacjadziecka.pl

środa, 24 września 2014

Moda na kompleksy

Niedawno, gdy z nieukrywanym zdumieniem spostrzegłam, że wewnętrzne części moich ud nie dotykają już siebie nawzajem (czyli że zbliżają się do obwodu sprzed ciąży), dowiedziałam się, że to ostatni krzyk mody. Mieć taką szparę między nogami. 

Pomyślałam, że to jakiś żart, ale zajrzałam do internetu i... Nie do wiary! Są nawet specjalne zabiegi i programy treningowe, żeby taką lukę sobie wypracować!

Coś, o co zabiega teraz wiele kobiet, było jednym z moich największych młodzieńczych kompleksów. Wiązało się to bowiem nieodłącznie z szerokimi biodrami, których nigdy u siebie nie lubiłam (choćby dlatego, że zawsze miałam problem z zakupem spodni ze względu na dużą różnicę w obwodach - ok 30 cm węższa talia od bioder). Siłą rzeczy, przy szczupłej sylwetce i rozłożystych biodrach, szpara między udami po prostu jest. Bez wysiłku, bez intencji. I bez katorżniczych treningów :) 

1:0 dla mnie :)

Włos po włosku

Bezdzietna przyjaciółka wypytywała mnie ostatnio, jak wygląda codzienne funkcjonowanie przy tak małym dziecku. Opowiedziałam jej z grubsza o plusach i trudnościach, w tych ostatnich skarżąc się na... włosy. Tak się niestety składa, że moja fryzura, aby wyglądała przynajmniej jako-tako, musi być modelowana naprawdę dłuższą chwilę, na co rzadko mogę sobie pozwolić. Spinam więc wszystkie włosy jedną spinką-klamerką i nazywam to fryzurą "starych bab" (tak mi się kojarzą wszystkie tego typu koko-twory).

Usłyszawszy to znajoma wykrzyknęła: "Jakich starych bab?! We Włoszech tak spięte włosy noszą młode kobiety i jest to tam bardzo modne".

Achaaa. OK. 

No to 2:0 dla mnie :)


fot.www.yummymummyclub.ca
fot.www.jacquelineeblog.blogspot.com

niedziela, 21 września 2014

Matko, opanuj się!

Mam nadzieję, że nikt już nie pamięta o tym, co pisałam w maju na temat mojej reakcji na płacz własnego dziecka. To już jest, zdaje się, nieaktualne...

Okazuje się, że dziecko nie tylko rośnie w oczach, rośnie w siłę i rośnie mu apetyt, ale też "rośnie" mu głos. Jakiś taki bardziej donośny jest, a wokalizacje dłużej trwają. I już absolutnie nie da się go zignorować. 

Co się wtedy dzieje w głowie? Masakra totalna. Dlaczego ono znowu płacze? Najedzone, sucho ma, wyspane, nie ma kolek, zabawki w zasięgu rączek, ja jestem tuż obok. O co więc chodzi??!

Gdy w jednym z takich kryzysów akustycznych "poskarżyłam" się przyjaciółce, że już nie dam rady, odpowiedziała z uśmiechem: "Mówiłam ci, że jeszcze przyjdzie taki czas, że będziesz chciała wyrzucić przez okno własne dziecko. Nie wierzyłaś!" Zgadza się, trudno mi było w to uwierzyć. Dziś już nie jestem takim niedowiarkiem... :) 

Z niemowlakiem na aukcję?

Agnieszka Chylińska, już raz tu przeze mnie cytowana, wyczytała w jednym z poradników, że "jeśli ma się chęć sprzedać swoje dziecko na allegro, to powinno się zwrócić z prośbą o poradę do osoby duchownej lub od razu dać się zamknąć w psychiatryku." Przy czym informacja ta była podana dopiero pod koniec poradnika, małymi literami. 

Czy to znaczy, że normalni rodzice nie miewają czasem dość? Że nie mają ochoty wyjść z siebie, albo - co gorsza - z domu, zostawiając rozwrzeszczane dziecko samemu sobie? 

Miewają, oczywiście, że miewają. Nikt jednak nie lubi przyznawać się do sytuacji, kiedy zostaje wytrącony z równowagi tak, że aż kipi. Natychmiast zaburzyło by to obraz własnej osoby jako człowieka zrównoważonego, odpowiedzialnego i dojrzałego, a tego przecież nikt nie chce, prawda? :)

Ale są i tacy, którzy mówią o tym otwarcie. 

Tabu złamane

Chylińska nie pierwsza i nie ostatnia odważyła się nazwać rzeczy po imieniu, czyli że dziecko "drze gębę". Dokładnie takich samych słów używa też pewna położna, gdy wspomina pierwszy miesiąc życia swojej córki. Wypowiada je z pełną świadomością dodając, że inaczej się tego określić nie da. I nijak nie przeszkadza jej to kochać z całego serca swoich dzieci i z ogromnym zaangażowaniem przyjmować porody z udziałem drących się przeraźliwie dzieciaków.    

Moja znajoma, przefantastyczny człowiek i wspaniała matka opowiadała mi, jak dziękowała Bogu za to, że stać ich na dom z piwnicą. Gdy miała dość wysłuchiwania wrzasku córek, usadzała je w bezpiecznym miejscu a sama schodziła do piwnicy, zamykała się tam i wyła* ryczała jak bóbr z bezsilności. Po chwili, gdy trochę się uspokoiła i trudne emocje zmalały do rozmiarów niezagrażających, wracała do dzieci i z nową energią zajmowała się nimi. 

Ja również jestem wdzięczna losowi, tyle że za poddasze, bo to tam znajduje się mój wentyl bezpieczeństwa. Stary, zakurzony atlas przeżywa właśnie swój renesans. Idę, ustawiam obciążenie - zależnie od stopnia mojego pobudzenia - i robię po kilka powtórzeń. Nie liczę, ćwiczę po prostu tak długo, aż poczuję, że ładunek emocjonalny rozszedł się po kościach. Wtedy wracam do Synka, nieco już słabsza ale i spokojniejsza, ze świeższą głową i nowymi pomysłami. I co najważniejsze - zdecydowanie bardziej opanowana. 

Inne znajome matki podają za skuteczne wyjście z pokoju, w którym przebywa dziecko i policzenie do dziesięciu. Potem powrót. Ta chwila ma dać szansę na wyciszenie i uspokojenie. W moim przypadku niestety nie działa, a sprawdzałam już wielokrotnie. Po prostu w całym mieszkaniu nie znalazłam takiego miejsca, do którego nie dociera płacz mojego dziecka, zatem warunki do odprężenia się mizerne.

Za to całkiem nieźle sprawdza się blogowanie. Po paru minutach trzaskania w klawiaturę (tradycyjną, dotykowa nie zdaje tu egzaminu) trochę powietrza ze mnie schodzi :)

W skórze niemowlaka

A wystarczyłoby zamiast tych wszystkich "rozwiązań siłowych" wysilić się na odrobinę empatii. Wyobrazić sobie, jak by to było być dzidziusiem. Bezbronnym, zdanym na łaskę opiekunów w stu procentach. Ponadto człowieczkiem, który jest miksem mnie i konkretnego mężczyzny, zatem wszystkie jego cechy i zachowania są odziedziczone po którymś z nas. 

Takie spojrzenie bardzo wiele ułatwia, ponieważ pozwala mi przypuszczać, że tak jak któreś z nas, maluszek albo jest niecierpliwy, albo szybko się nudzi, ma silną potrzebę ruchu albo małą tolerancję na dyskomfort fizyczny. Może żadna z wymienionych cech akurat nie ma pokrycia w rzeczywistości, niemniej jednak gdy pomyślę o tym, co mnie samą drażni, tym łatwiej mi zrozumieć, że dziecku może być źle z podobnych przyczyn. 

A już najbardziej denerwowałoby mnie - jako niemowlę - to, że ja przecież tak precyzyjnie komunikuję, a ci niedomyślni dorośli i tak nie wiedzą, o co mi chodzi. Jeszcze głupkowato dopytują jeden drugiego: "na co on teraz płacze?" 

Każdy (maluch) straciłby w końcu cierpliwość, to oczywiste. Dziecięcy płacz jest więc niczym innym, jak tylko jednym ze środków wyrazu adekwatnych do aktualnego poziomu kumacji rodziców :)))


fot.www.urodaizdrowie.pl
fot.www.cwiczenia-atlas.pl


*jest wyrażeniem ostatnio niepożądanym w publicznych wypowiedziach, więc lepiej nie ryzykować...

sobota, 20 września 2014

Jak uczynić maminsynka

Będę wredną teściową. Postanowione. 

Gdy patrzę na mojego syna (powtórzę raz jeszcze: mojego syna) swoimi matczynymi = bezkrytycznymi, pełnymi uwielbienia i bezwarunkowej niepojętej miłości oczami, nachodzą mnie takie pomysły niepoważne.

Wiem, że 18 (13?) lat minie jak jeden dzień i nim się obejrzę, zakręci się przy Nim jakaś, co mi go sprzed nosa będzie chciała sprzątnąć. Od piersi oderwać, bezbronnego i głodnego...  

Mam kolegów, którzy z dniem narodzenia córek zaopatrzyli się w giwerę, aby - jak tylko spostrzegą jakiegoś amanta na horyzoncie - oddać kilka strzałów ostrzegawczych. 

Ja nie mam takich narzędzi, ale mogę uzbroić się przecież w to, co najbardziej dostępne: charakterek. 

Będę wredna, choć normalnie nie jestem, ale się nauczę ;P. Tak dla postrachu. Żeby się żadna na synową nie pisała. I syna mi w spokoju zostawiła! I zdetronizować nie śmiała...

Dlatego będę wredną teściową!


***

Opowiadały mi koleżanki, mamy chłopców, że na punkcie synów odbija matkom dokumentnie. Tak się dziwnie składa, że teraz jestem w stanie to zrozumieć. Oj, jak bardzo rozumiem... :)


fot.www.stereotypy.blog.pl

piątek, 19 września 2014

Dziecko też człowiek

Co to znaczy wychowywać dziecko? Moja pierwsza myśl - kształtować je po swojemu, czyli według uznania wychowawcy. W takim układzie dziecko jest podporządkowane rodzicom, którzy odgórnie wytyczają kierunek jego rozwoju. 

A co to znaczy wsłuchiwać się w potrzeby dziecka, respektować je i realizować? W moim rozumieniu - uznawać podmiotowość małego człowieka wraz z jego unikalną osobowością i dawać mu prawo do istnienia takiemu, jakie jest. 

I tu pojawia się konflikt interesów. Bo jeśli dziecko z natury jest krnąbrne, to czy rodzic powinien sobie odpuścić wszelkie zabiegi dyscyplinujące na rzecz pełnej swobody? Oczywiście w imię szacunku dla małego indywiduum...  

W mojej krótkiej karierze matki usłyszałam wielokrotnie: "Tylko nie biegnij do niego na każde zawołanie, nie bądź na każde skinienie, bo dziecko okręci sobie ciebie wokół palca!". OK, mogę ignorować, tylko gdzie jest granica, za którą dochodzimy do deprywacji potrzeb? Wolałabym nie narażać dziecko na wykształcenie syndromu wyuczonej bezradności, tak utrudniającego dorosłe życie. Z drugiej strony niemowlę jest tak absorbujące (przynajmniej moje :)), że chcąc nie chcąc, nierzadko i tak nie przybywam na wezwanie.  

Daj palec...

Dla mnie to nie lada wyzwanie. Z jednej strony obserwacja dziecka i próba zorientowania się w jego temperamencie, stylu reagowania, potrzebach. Z drugiej - nie tracenie z oczu własnej koncepcji wychowawczej. Czyli ani nie tłamsić, ani nie rozpuszczać. Czy zatem to rodzic w pełni narzuca model wychowawczy, czy dopasowuje się jedynie do tego, co prezentuje dziecko?

W końcu czy można sobie pozwolić na "rządy dziecka", tak popularne w dzisiejszych czasach, że aż zyskały miano dzieciocentryzmu? Czy raczej od początku zdecydowanie nie dawać palca, bo weźmie całą rękę? 

To ten sam dylemat, co "karmić na godzinę, czy na żądanie?". W pierwszym przypadku rodzic ustala reguły, w drugim - dziecko. W tym ostatnim może dojść do błędnego odczytania sygnałów i nieadekwatnej reakcji rodzica. W pierwszym - dziecko może się buntować przeciwko próbom narzucenia mu czyjejś woli. Tak źle i tak niedobrze. 

Złoty środku, przybywaj!

Chyba jedynym rozsądnym wyjściem jest ciągła otwartość na interakcję. Realizacja polityki wychowawczej ale z pełną uważnością na małego człowieka. Z należnym mu szacunkiem, który przysługuje każdej ludzkiej istocie, nie wyłączając tych najbardziej bezbronnych. I w razie potrzeby gotowość do zmiany obranego kursu. 

Trzeba ciągle pamiętać, że rodzina jest systemem, w obrębie którego nie tylko rodzice mają przemożny wpływ na dzieci, ale i dzieci zwrotnie oddziałują na rodziców. To dlatego nie ma dwóch identycznie wychowanych dzieci przez tych samych rodziców, choć często deklarują oni równe traktowanie rodzeństwa. Rodzicielskie rozdawanie "po równo" to już jednak temat na osobny wątek. (Może niebawem poruszę). 

Póki co postaram nie dopuścić, aby syn wszedł mi na głowę, ponieważ aktualnie jest już na wysokości mojej szyi ;)


fot.www.dzieci.pl

środa, 17 września 2014

Swój świat, swoje zabawki

Odkąd pojawił się mój synek, umawiałam się z sąsiadką na wspólne spacery z wózkami. Początkowo udawało się to prawie codziennie. Każde z dzieci słodko spało, a my mogłyśmy spokojnie porozmawiać. 

Z biegiem czasu było coraz trudniej, ponieważ dzieciakom wydłużał się czas czuwania i o sen było już trudniej. Najczęściej jedno spało, a drugie gaworzyło w najlepsze budząc tamto. 

Teraz nie umawiamy się już prawie wcale. Nie, że nie chcemy. Przeciwnie. Zdzwaniamy się z rana, umawiamy na konkretną godzinę i... nic z tego. "Winowajcami" są niezmiennie mój syn albo jej córka, którzy albo postanawiają przyspieszyć porę jedzenia albo zdrzemnąć się o niestandardowej porze albo zbrudzić pieluszkę tak kompleksowo, że przewijanie zajmuje dłuższą chwilę. I nijak nie da się wyjść z domu punktualnie.  

Dzwonimy wtedy do siebie ponownie, opowiadamy, co zaszło i kwitujemy ulubionym już tekstem: "te dzieciaczki zawsze mają swoje plany!". Ostatecznie każda wychodzi o innej porze, najczęściej spotykamy się przed domem, gdy jedna już wraca, a druga właśnie wyrusza na spacer...

A niech mają te swoje plany :) Czasami bardzo lubię te niespodzianki. Na przykład w tej chwili tylko dlatego mogę napisać ten tekst, bo synek zasnął w czasie zabawy, mam więc kilka(-naście/-dziesiąt?) bonusowych minut dla siebie. 

Chwilo trwaj! :)


fot.www.przewijak.es

niedziela, 14 września 2014

Spełnienie (bez) marzeń

Ładnych parę lat temu mówiłam o sobie "człowiek bez marzeń". Tak po prostu. Wydawało mi się, że nie mam marzeń. Nie robiłam specjalnych zestawień typu bucket list, sądziłam że nie mam żadnych szczególnych potrzeb. 

Jednocześnie całkiem sporo dostawałam i wciąż dostaję od życia, co każe mi przypuszczać, że wiele moich marzeń realizuje się, zanim jeszcze zdążę im przykleić etykietę: marzenie.

Życie prezentuje

Często patrząc na ukochane dziecko myślę sobie, że jego obecność to jak spełnienie największego mojego marzenia. Tyle że... ja o czymś takim w życiu nie marzyłam! No bo jak marzyć o czymś, czego nie można sobie wyobrazić, czego się nie zna, co nie wiadomo jak się potoczy, jest ogromną niewiadomą. Nawet już w ciąży, gdy intensywnie myślałam o tym, jak to będzie być mamą, ani przez chwilę nie podejrzewałam, że to może tak wyglądać. 

Spełnienie długo pielęgnowanych i w końcu zrealizowanych marzeń wiąże się z ogromną satysfakcją. Ale spełnienie nie poprzedzone marzeniami - to dopiero prezent! 


fot.www.culthub.com

piątek, 12 września 2014

Gryzak z przeszłością

Nie miałam zamiaru pisać tutaj ani specjalnie reklamować konkretnych marek akcesoriów dziecięcych, ale o jednym wspomnieć muszę. 



Spośród wielu zabawek i gryzaków ten jeden uzyskał u mojego Syna notę 10/10 i jest najdłużej użytkowanym (=gryzionym) gadżetem licząc od momentu podania/przechwycenia do odłożenia/znudzenia się. Cieniutki, idealny do objęcia przez małe rączki i najwyraźniej smakowity w konsumpcji. W czasie gryzienia wydobywa się charakterystyczny dźwięk, podobny jak ten przy jedzeniu oscypka :) 

Dżenderoway, bo różowy. Dostaliśmy w spadku po kuzynce. Nieźle wytrzymały, ani śladu użytkowania przez poprzednią właścicielkę. Przez chwilę pomyślałam, że poszukam takiego samego w wersji bardziej chłopięcej, czyli niebieskiego, ale odpuściłam. A co tam, niech poznaje różne kolory.    

Ten wynalazek to gryzak trzonowy Tommee Tippe - Closer to Nature etap 3. Dodatkowym bajerem są zagłębienia, w których można umieścić żel przeciwbólowy do dziąsełek. 

I po reklamie. 

fot.www.allegro.pl

wtorek, 9 września 2014

Zapytaj eksperta

Znajomi pożyczyli mi trzy tomy poradnika dla rodziców "Mamo tato co ty na to" autorstwa najpopularniejszego ostatnimi czasy fizjoterapeuty dziecięcego. Do każdej książki dołączono DVD z zapisem wywiadu z Pawłem Zawitkowskim jak również innymi specjalistami, więc poszłam na skróty i obejrzałam zamiast czytać. 

Muszę się od razu przyznać, że nagrania te odbierałam głównie zmysłem słuchu, bowiem głos pana Pawła ma na mnie działanie silnie kojące i relaksujące. Pewnie dlatego, ze sama jestem dość energiczna (żeby nie powiedzieć roztrzepana :)), więc wszyscy choć odrobinę spokojniejsi ode mnie, mają zdolność wyciszania mnie.




Zdaniem specjalistów

Ale do rzeczy, bo nie o walorach audio chciałam się rozwodzić. Bardzo uważnie wysłuchałam, co mają do powiedzenia różni eksperci - od neurologa, poprzez fizjoterapeutę, a na psychologu zwierząt(!) skończywszy. Zauważyłam, że to niezmiernie wciągające - dowiadywać się coraz to ciekawszych faktów z różnych dziedzin nauki o człowieku, zwłaszcza tak małym. Szybko przekonałam się, że omówienie głównych zagadnień wcale mnie nie satysfakcjonowało. Później jeszcze na YouTube kontynuowałam poszukiwania filmików na tematy pokrewne, a potem pokrewnych od tamtych i tak dalej. 

Zawsze lubiłam poszerzać wiedzę w interesujących mnie obszarach, jednak spostrzegłam, że w temacie dziecięcym trzeba umieć postawić w którymś momencie kropkę. To tak rozległa tematyka, że iluzją jest możliwość dowiedzenia się wszystkiego. A szkoda, bo ciekawość przeogromna. W dodatku zaczęło mi towarzyszyć poczucie, że nie wiedząc tego czy tamtego, nie będę w stanie dobrze wychować dziecka. Ba, że przegapię jeszcze jakieś krytyczne momenty, a popełnione w tym czasie błędy okażą się nieodwracalne i zemszczą się w przyszłości... Paranoja. 

Rozproszenie odpowiedzialności

Gdy zaczęłam już wyguglowywać kolejne zapytania, uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak. Że to nie idzie w dobrym kierunku. Przecież kiedyś nie było tych wszystkich specjalistów, a jednak ludzie jakoś wychowali dzieci! Dlaczego więc ja miałabym wymagać od siebie znajomości najnowszych trendów wychowawczych i stosowania ich? Dlaczego daję się zapędzać w kozi róg oddając ekspertom władzę nad moim macierzyństwem? 

Okazuje się, że nie jestem odosobniona w takiej skłonności. Zjawisko to ma nawet w socjologii specjalną nazwę: odbieranie macierzyństwa środowisku społecznemu*. Przygotowanie do bycia matką czy rodzicem "odbiera się" amatorom, czyli matkom, babciom, ciociom - kobietom z najbliższego otoczenia, a całą tą edukację powierza się odpowiednio kształconym specjalistom: psychologom, pedagogom, pediatrom, położnym, fizjoterapeutom itp. Zamiast rozmowy z doświadczonymi kobietami, młode mamy sięgają raczej po książkę, idą do szkoły rodzenia - szukają profesjonalnego wsparcia. 

Moim zdaniem

Czy to dobrze? Nie wiem. Trochę zazdroszczę pokoleniu moich rodziców, że do głowy im nie przychodziło, że nie są przygotowani do bycia rodzicami, albo że czegoś nie umieją. Podstawową wiedzę i umiejętności przekazywało się z pokolenia na pokolenie i to wystarczało. 

Dziś nie wystarcza. Do żadnego programu nie zaprasza się przykładowej pani Jadzi, matki trójki dzieci, aby podpowiedziała widzom, w jaki sposób radziła sobie z wyzwaniami macierzyństwa. Dziś zaprasza się ekspertów, którzy recytują teorie i proponują jedynie takie rozwiązania, które poparte są jakimiś badaniami. Gdzie tu pole dla rodzicielskiej spontanicznej improwizacji? Gdzie radość poszukiwania, odkrywania i spełniania się? 

I przede wszystkim, gdzie zaufanie do siebie i przekonanie, że jako rodzice damy sobie radę, bo jesteśmy do tej roli stworzeni...? 


*źródło: artykuł z magazynu Zwierciadło, wyd. 8/2014, do przeczytania tutaj


fot.www.legalline.ca

niedziela, 17 sierpnia 2014

Happy hours

"Happy hours" - czas liczony od położenia dziecka spać do jego pierwszej nocnej pobudki. 

To taki bonus w ciągu doby, że aż nie wiadomo czym się nagle zająć! :)

Czas - start!


fot.www.winezja.pl

niedziela, 3 sierpnia 2014

Tu i teraz

- "Ile ma?" - zagadnęła mnie na plaży kobieta, gdy pokazywałam 3-miesięcznemu synkowi morze. 

Patrzyła z czułością i wspominała: 
- "Mówię pani, to najpiękniejszy czas! Jak sama miałam takiego niemowlaka i widziałam starsze, biegające dzieci, to chciałam już takie mieć, odrośnięte. A teraz... patrzę na tego pani maluszka i wszystko sobie przypominam! To był dla mnie najpiękniejszy czas, z takim maleństwem". - powiedziała z rozrzewnieniem matka 2-letniej córki. 

Często słyszę od kogoś znajomego czy z rodziny: "za rok mały będzie ci już tu biegał" albo "poczekaj jeszcze kilka miesięcy, a zobaczysz jaki się zrobi komunikatywny". I buntuję się wewnętrznie przeciwko takim tekstom, bo ja... wcale nie potrzebuję niczego przyspieszać. Co będzie, to będzie - naturalna kolej rzeczy. Jak dla mnie, fajnie jest już teraz. Nie jutro, ani za rok. Teraz, w tej chwili, która jest. 

Bo jak śpiewał Maciek Balcar: "chwila która trwa może być najlepszą z twoich chwil", najlepszą z moich chwil. 


PS. >> Dżem "Do kołyski"


fot.www.dzieciochatki.pl

sobota, 2 sierpnia 2014

Nieuchwytne szczęście

Jaki kochany! - myślę nie raz, patrząc na brzdąca który właśnie zaprezentował jeden ze swoich najbardziej chwytających za serce uśmiechów. Pędzę po aparat, aby uwiecznić tą chwilę i... Już nieaktualne. 

Najważniejsze jest niewidoczne dla obiektywu. 


fot.www.groupon.pl

niedziela, 27 lipca 2014

Macierzyński na pół gwizdka

Po niezwykle trudnym fizycznie i emocjonalnie tygodniu zaczęłam się zastanawiać nad pewną kwestią: czy rok urlopu macierzyńskiego to naprawdę samo dobro dla dziecka? 

Specjaliści twierdzą, że rok z dzieckiem to absolutne minimum dla nawiązania więzi, zapewnienia poczucia bezpieczeństwa, zadbania o podstawowe potrzeby maluszka. Niektórzy rozciągają ten okres aż na pierwsze trzy lata ponieważ to, co się w tym czasie wypracuje, będzie rzutowało na resztę życia dziecka. Dlatego byłoby idealnie, żeby to rodzic zadbał o najważniejsze aspekty wychowawcze, traktując je jako najlepszą inwestycję. 

Teoria teorią, ale gdy jest się przez kilka dni z rzędu ciągle niewyspanym i tylko czeka się na to, aż dziecko łaskawie opadnie z sił i się zdrzemnie, to rodzi się wątpliwość, czy taka jakość relacji jest na pewno tą, o jaką w świadomym rodzicielstwie chodzi. Jaki dziecko ma pożytek z matki, która wygląda jak zombie, nie ma pomysłu na zabawy ani sił na uśmiech?

Dziś po raz pierwszy pomyślałam, że kobiety wracające do pracy wcześniej, nie tylko nie krzywdzą swoich dzieci, ale może robią dla nich coś dobrego. Bo czym innym jest przebywanie z dzieckiem 24 h/dobę, a czym innym powrót po kilku godzinach nieobecności. Wtedy do głosu ma szansę dojść tęsknota, która przekłada się na autentyczne pragnienie pobycia z własnym dzieckiem i danie z siebie wszystkiego... To też oczywiście tylko teoria, bo przecież praca zawodowa tak samo potrafi wyssać energię do zera, więc nie ma się co łudzić, że do domu wraca się z pełną baterią. 

Hmm, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma?... :)


fot.www.mompossible.net

środa, 23 lipca 2014

Święte krowy

Dumnie kroczą środkiem osiedlowej drogi i za nic mają chodniki przeznaczone dla ruchu pieszych. Słysząc nadjeżdżający pojazd leniwie schodzą na bok ustawiając się gęsiego (a jednak się da!). Trochę to trwa, bo jedna z drugą muszę skończyć rozpoczęty wątek rozmowy, zanim na sekundę stracą się z oczu. Kierowcy samochodów nie próbują nawet zwracać im uwagi, bo te natychmiast powołają się na znak D-40 ustawiony przy wjeździe na osiedle. Czasami tylko za przednią szybą widać twarz wykrzywioną przez zdegustowaną minę i ręce bezsilnie opadające na kierownicę. 


Ale po co te nerwy? Matki z wózkami to też kierowcy. Prowadzą te swoje czterokołowe (nie licząc kilku trójkołowców) pojazdy i robią to przepisowo. Przykładowo zachowują bezpieczną odległość od innych uczestników ruchu, nieobce im również manewry omijania, wyprzedzania czy cofania. Tor jazdy jest dokładnie zaplanowany i nie bez kozery uwzględnia jezdnie samochodowe. Ciągłe wjazdy i zjazdy z chodnika przez wysokie krawężniki obudziłyby przecież śpiące maluchy jeszcze przed pierwszym okrążeniem osiedla! Żadna matka nie podejmie takiego ryzyka, to oczywiste.

Wszystkich poirytowanych kierowców pragnę uspokoić, że pewnego dnia każde dziecko wyrasta ze swojego wózka i... przesiada się do spacerówki. A wtedy jest tylko gorzej, bo taki chodzący już maluch lubi opuścić na trochę swój pojazd i uciec od mamy. Na przykład na drugą stronę ulicy. Wtedy dopiero jest kogo omijać...

Pozdrawiam wszystkich zmotoryzowanych! :)


fot.www.rodzinkanatak.blogspot.com

czwartek, 17 lipca 2014

Przypadek rO!dzicielski

Wycinek rozmowy z przyjaciółką:
- Jak tam? Matkowanie ci służy?
- Nie wiem, czy służy. A po czym to poznać?
- Że możesz powiedzieć, że jesteś szczęśliwa, że ci dobrze w tej roli. Że częściej się uśmiechasz, niż myślisz: "o mój Boże".

Szalenie mi się te kryteria spodobały, zwłaszcza ostatnie. I odpowiedź od razu ułatwiona, wszak staram się nie wzywać imienia Pana Boga swego na daremno. Za to zdarza mi się wykrzyknąć w myślach: "o Matko!". Albo "o jejku!". 

Zatem gramatycznie rzecz ujmując wrażenia z macierzyństwa najczęściej wyrażają się wołaczem. Tylko nie mam pojęcia, kto to jest ten "jejek"... 


fot.www.jeszczelepiej.pl

wtorek, 15 lipca 2014

Bébés

Kuzynka poleciła mi film, który - jak powiedziała - skutecznie zniechęca rodziców do nadmiernej stymulacji swoich pociech. 

Film pokazuje pierwszy rok życia dzieci z różnych części świata, a więc dojrzewających w całkowicie odmiennych warunkach. Czwórka przeuroczych bohaterów poznaje świat na swój odmienny sposób. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że dzieciaki mają kompletnie nierówny start. Jedne chodzą na zajęcia wszechstronnie rozwijające w najbardziej cywilizowanych krajach świata, inne spędzają dni w towarzystwie zwierzyny na pastwisku. Szybko jednak okazuje się, że łączy je bardzo wiele - te same etapy rozwoju, sposób komunikowania się z otoczeniem, więź z matką. 

A co z tą stymulacją? No właśnie. Oglądając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że dzieci ustawicznie bodźcowane i doglądane (=pilnowane) w porównaniu z tymi, które są zostawione prawie samopas, praktycznie się nie różnią! Te same rzeczy sprawiają im radość, tak samo odkrywają swoje ciała, tak samo badają otoczenie. Różnica tkwi natomiast w podejściu rodziców - jedni czekają pod zjeżdżalnią, aby złapać rozpędzone dziecko, innym nawet nie przyjdzie do głowy, że dzikie zwierzę może zrobić maluchowi krzywdę.

Wnioski? Jak zwykle ukłony w stronę Matki Natury, która tak zaprogramowała rozwój człowieka, że niezależnie od niczyjej ingerencji, będzie się on toczył swoim naturalnym rytmem.     


PS. Obserwuję, że grono specjalistów dziecięcych już pomału przekonuje się do tej prawdy. Potwierdzeniem niech będzie wypowiedź najpopularniejszego ostatnio polskiego fizjoterapeuty, który zapytany o to, jak najlepiej stymulować rozwój dziecka, odpowiada: "Najważniejsze to nie przeszkadzać". 


fot.www.toutlecine.com
fot.www.film.onet.pl

sobota, 12 lipca 2014

Przyjdzie taki czas...

Właśnie odbyłam rozmowę ze znajomą, która postanowiła mi uświadomić, że moje własne dziecko, a "dziecko książkowe", to dwoje różnych dzieci. 

Innymi słowy mam się absolutnie nie martwić wszelkimi odstępstwami od poradnikowych tabelek, bo każde dziecko dojrzewa w odpowiednim dla siebie czasie. Jeśli wyczytam, że w n-tym miesiącu życia dziecko powinno umieć to i tamto, to w przypadku mojego synka może to być tydzień później, albo wcześniej - i to też mieści się w normie. 

Na wszystko przyjdzie czas.


fot.www.leczenie-objawy.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...