sobota, 21 września 2013

Szkoła rodzenia, uczenia czy straszenia?

Jeszcze dobrze nie zdążyłam się zastanowić, czy będę chciała uczestniczyć w zajęciach szkoły rodzenia, a już zostałam do niej skutecznie zniechęcona. Wszystko zaczęło się od znajomej, którą spotkałam wracającą z kolejnego spotkania w szkole rodzenia. Jej mina mówiła sama za siebie, ale dla jasności musiałam dopytać, czy było aż tak źle. Potęga ciężarnej wyobraźni No i cóż - tym razem zajęcia dotyczyły karmienia piersią i osoby prowadzące chyba nie do końca wzięły pod uwagę, że forma podania mało optymistycznych informacji ma ogromne znaczenie dla ich odbioru. Zwłaszcza w przypadku kobiet w ciąży, dla których stres jest raczej mało wskazany, a zatem oddziaływanie strachem średnio trafionym pomysłem.
Znajoma wyglądała na przerażoną i zniesmaczoną jednocześnie. Opowiadała o filmie puszczonym w szkole, na którym kobiece piersi wyglądały jak jedna wielka mleczarnia sięgająca kolan, a prowadząca raz po raz wtrącała soczyste komentarze o tym, że "będziecie płakały z bólu przy karmieniu, ale nie ma nic piękniejszego"... A że mnie nie trzeba wiele, to moja wyobraźnia szybko podążyła za słowami znajomej i oto zobaczyłam w głowie wizerunek murzynki z dzikiego plemienia, która nigdy nie nosiła biustonosza, z piersiami leżącymi na brzuchu i sięgającymi co najmniej pasa. Taaa, bardzo zachęcająca przyszłość. Natomiast ową prowadzącą ze szkoły rodzenia wyobraziłam sobie jako nawiedzoną posłankę dobrej nowiny, której życiową misją jest promowanie kampanii pod hasłem: "albo w pokorze i z uśmiechem na twarzy znosisz torturę karmienia piersią, albo nie masz prawa nazywać siebie matką!". No bo że butelka absolutnie nie wchodzi w grę, nie muszę dodawać?
Porażona tą opowieścią czym prędzej wygadałam się kuzynce (która karmiła dziecko przez 8 miesięcy) przebywającej za granicą, ciekawa jak tamtejsze kobiety zapatrują się na tą kwestię. Krótko i na temat powiedziała: "Wyluzuj, nie jest tak źle. A zawsze możesz podejść do tematu jak Francuzki - nie karmią, bo to źle robi na piersi" :)
Odpowiedź była strzałem w dziesiątkę, bo zyskałam trochę dystansu do sprawy. Jak już się bardziej uspokoiłam, zaczęłam się zastanawiać, gdzie znajduje się granica poświęcenia. Mojego poświęcenia w ogóle i poświęcenia dla dziecka. Czyż już sama decyzja o ciąży, bądź co bądź zmieniającej trochę ciało, nie jest przejawem wyjścia poza własny egocentryzm i ukłonem w stronę nowego człowieka? Jeśli dodatkowo wezmę pod uwagę, że okres połogu to też nie bułka z masłem, a całkowita rekonwalescencja rozłożona jest na kilka miesięcy po porodzie, to mam wrażenie, że wydając na świat dziecko, kobieta daje z siebie naprawdę sporo.

Spodziewaj się niespodziewanego!
W podobnym czasie rozmawiałam z koleżanką, która wspominając swoją pierwszą ciążę powiedziała, że do szkoły rodzenia nie chodziła. "Przygotowują cię na coś konkretnego, a ty i tak nie wiesz, jaki będzie rozwój wydarzeń w twoim przypadku. Uczysz się specjalnego oddychania, a na porodówce lekarz ci powie "proszę nie oddychać, bo dziecko ma obrzęk głowy i będzie cesarka". I na co ci cała edukacja?". 
Inna znajoma zachwalała zajęcia w szkole rodzenia w swoim mieście ze względu na praktyczne informacje i oswojenie z tematem w czasie ciąży. Jednak zapytana po porodzie, czy faktycznie skorzystała z tej wiedzy, powiedziała, że nie. Na porodówce postawiła na współpracę z położną, bo i tak nic przydatnego jej się w tym momencie nie przypominało. Zaproponowała, że może mi skserować notatki ze szkoły, bo właściwie uczestnicząc w zajęciach osobiście i tak nie będę w stanie "nauczyć się rodzenia". Po kilku takich opiniach doszłam do wniosku, że wartość szkoły rodzenia wyraża się głównie w zabezpieczeniu informacyjnym. A wiedząc więcej mogę być spokojna, że po pierwsze - wiem, co się ze mną dzieje teraz, a po drugie - nie spanikuję później, gdyż będę przygotowana, przynajmniej teoretycznie, na to, co nastąpi. Nie ma tu obietnicy, że dzięki tej wiedzy poród będzie łatwiejszy, ani że psychicznie lepiej poradzę sobie z sytuacją. 
To zależy od człowieka - niektórzy im wiedzą więcej, tym mają poczucie większej kontroli nad sytuacją. Inni lepiej radzą sobie na bieżąco, bez uprzedniego nastawiania się miesiącami na to, co na się wydarzyć. 
Czego oczy nie widzą... Jakim typem jestem ja? Cóż, na dzień dzisiejszy nie garnę się do wertowania książek, podrzuconych przez kobiety-matki z rodziny. Nie, żebym nie próbowała. Otworzyłam ze dwa razy książkę w dowolnym miejscu i gdy moim oczom ukazała się lista zmian, które może zaobserwować kobieta w swoim ciele np. w 6. miesiącu, stchórzyłam. Jakoś wizja wszechobecnych żylaków mało mi współgra z radością, którą aktualnie odczuwam na myśl, że rośnie we mnie mały człowieczek. Dlatego na razie podaruję sobie te lektury. Podobnie ze szkołą rodzenia - opowieści i filmy o karmieniu nie są tym, czego teraz mi najbardziej potrzeba. Jak już będzie tak daleko, zmierzę się z tym, ale to nie znaczy, że muszę myśleć o tym już dziś. Tym bardziej, że moje nastawienie jest w tej chwili negatywne, co nie służy ani mnie, ani dziecku. Jak dobrze być świadomym swoich potrzeb! 


fot.www.deon.pl
fot.www.wiadomosci.onet.pl

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...