poniedziałek, 5 maja 2014

Bo ludzie są ważni

Są w życiu takie chwile, kiedy to, jacy ludzie nas otaczają, ma niebagatelne znaczenie. Choć współcześnie promuje się całkowitą wewnątrzsterowność i samowystarczalność, a wraz z nimi niezależność od cudzych opinii i zachowań, to zdarza się, że czyjaś przychylność lub antypatia bywa kluczowa dla naszego dobrostanu. Zwłaszcza w sytuacjach nowych, kiedy nie czujemy się pewnie, nie potrafimy się odnaleźć albo gdy jesteśmy w pełni zdani na czyjąś pomoc. 

W cudzych rękach 


Nigdy bym nie przypuszczała, że w czasie pobytu w szpitalu jednymi z najbardziej stresujących wydarzeń będą zmiany położnych. Gdy tylko skończył się dyżur porannej zmiany, z niepokojem wypatrywałam osoby, która zastąpi poprzednią. W pierwszej dobie po cesarce miałam szczęście trafić na dwie kolejne sympatyczne położne, serdeczne i empatyczne. Cieszyłam się, że co jakiś czas do mnie zaglądają zapytać, jak się czuję i czy czegoś nie potrzebuję. Mogłoby się wydawać, że nie robiły nic wyjątkowego, po prostu wykonywały swoją pracę. Tyle, że w moim odczuciu dawały od siebie dużo więcej. Coś, co nie jest ujęte w zakresach obowiązków i z czego pracodawca z pewnością ich nie rozlicza. Chodzi o rodzaj szacunku dla człowieka-pacjenta i zrozumienia jego położenia (dosłownie). A czasem tylko o uśmiech czy dobre słowo.  

W drugiej dobie karta się odwróciła i kolejne dwie położne były niemal przeciwieństwem poprzednich. Na wezwania reagowały późno i zawsze dawały mi odczuć, że niepotrzebnie zawracam im głowę. Każdą najmniejszą prośbę kwitowały komentarzem, który skutecznie zniechęcał do dalszego kontaktu. W rezultacie zaczęłam czuć się winna, że zakłócam paniom cenny spokój, a w skrajnych przypadkach - widząc ich niepocieszone miny - zastanawiałam się, czy aby rzeczywiście nie przesadzam z częstotliwością naciskania na dzwonek. Szczerze powiedziawszy chętnie bym zrezygnowała z ich usług, gdyby to tylko było możliwe. Niestety naprawdę potrzebowałam ich pomocy, więc trzeba było jakoś się dogadać. Znaczyło to mniej więcej tyle, co przekonać je, że przychodzą do mnie nie na darmo. To stawiało mnie w niekomfortowej pozycji znienawidzonego "petenta", który istnieje tylko po to, żeby uprzykrzać komuś życie, albo dopomina się o coś, co mu się nie należy. No bo kto to widział wzywać położną w środku nocy, jeśli ta wolałaby się wyspać na dyżurze?


Szczytem "zawracania głowy" była moja prośba o środek przeciwbólowy. Położna ciężko westchnęła i wymamrotała: "to będę musiała zadzwonić po lekarza..." i stała tak jeszcze chwilę jakby czekając, że na widok jej zdegustowanej miny natychmiast się wycofam i powiem coś w stylu: "A to jak po lekarza aż trzeba dzwonić, to nie... proszę się nie fatygować". Zamiast tego gryzłam się w język, żeby nie palnąć: "A to będzie dla pani jakiś problem? jeśli tak, to proszę dać numer do tego doktora, to sobie sama zadzwonię". 


Pomyślicie może, że jestem superupierdliwym pacjentem i ewentualne współczucie należy się właśnie położnym, które się ze mną musiały "użerać". W moim odczuciu jednak byłam pacjentem, który po prostu zna swoje prawa. Innymi słowy nie zamierzałam zwijać się z bólu tylko dlatego, żeby nie dodawać paniom położnym pracy. Czy to jakieś nadużycie? 

Win-win?

Komunę znam głównie z opowieści, ale relacja położna-pacjent trochę mi przypominała układ urzędnik-petent, w której ten drugi, jeśli nie kłaniał się w pas, niczego nie załatwił. Na szczęście czasy się zmieniły, ale jeszcze gdzieniegdzie zostało "po staremu", w urzędach czy szpitalach właśnie.

Z ciekawostek, osoba z którą wymieniłam opinię na temat tej jednej "mniej fajnej" położnej, powiedziała o niej krótko: "ta pani chyba nie lubi swojej pracy". Wow, pomyślałam, cóż za genialny eufemizm!

Piszę o tym dlatego, że narodziny dziecka są dla kobiety jednym z ważniejszych życiowych wydarzeń - pięknym i bolesnym zarazem. I byłoby idealnie, gdyby przy pomocy personelu medycznego dało się zminimalizować negatywne skutki porodu na tyle, żeby kobieta mogła się maksymalnie skupić na opiece nad dzieckiem. Tymczasem w praktyce bywa różnie. Można trafić na lekarza, położną czy nawet salową(!) z powołania, którzy wiedzą jakim typem pacjentek są położnice i jakiego rodzaju wsparcia potrzebują. I są też ich przeciwieństwa - ludzie, którzy swój zawód wykonują z musu albo przypadku i nie ma co liczyć na jakąkolwiek uprzejmość z ich strony. Sami sprawiają wrażenie bardziej pokrzywdzonych przez los od obolałych pacjentów i proszenie akurat ich o pomoc wydaje się wielce niestosowne. A pacjentom czasami potrzeba naprawdę niewiele - poprawić poduszkę czy przygasić światło, kiedy po zabiegu znieczulenie ciągle przykuwa nogi do łóżka...   

Miłość bliźniego 

I tym sposobem zawracam do wątku o ludziach, których spotykamy na naszej drodze. Nie zawsze możemy wybrać, kto będzie nam towarzyszył w ważnych momentach życia. Mamy też znikomy wpływ na to, kto nam sprzeda paliwo na stacji, kto zarejestruje do lekarza albo obsłuży w banku. Ale zawsze mamy wpływ na to, jak my zapiszemy się w czyimś życiu. Bo w większości przypadków sami decydujemy o tym, czy zdobędziemy się na uprzejmość, dobre słowo, odrobinę zrozumienia. Nawet jeśli nie lubimy swojej pracy albo wybitnie nie podoba nam się miejsce, w którym się znaleźliśmy to nie zwalnia to nas obowiązku bycia człowiekiem. To kosztuje naprawdę niewiele, a może być promykiem rozpromieniającym czyjeś doświadczenie. 

Moje doświadczenie, poza drobnymi :) wyjątkami, było na szczęście okraszone wieloma pozytywnymi spotkaniami. Pozwoliły mi one przejść przez trudne momenty z poczuciem, że pobyt w szpitalu oraz wszelkie cierpienia są jedynie chwilowe i miną tak szybko, jak się pojawiły. 


fot.www.photl.com
fot.www.identity-mag.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...