wtorek, 20 maja 2014

Powierzchowny wpis na czasie

Od zawsze imponowały mi zadbane mamuśki. Bezwzględnie. Takie, które nie chodzą w powyciąganym dresie, poplamionych zaschniętym mlekiem koszulach i nieumytych włosach. I gdzieś po cichu liczyłam na to, że i mnie uda się w miarę utrzymać fason. Może nie od pierwszych dni bycia mamą, czy może nawet tygodni, ale że gdzieś po drodze załapię dobry rytm i będę o siebie dbać. 

Weryfikacja postanowień przyszła szybko. Pierwszego dnia po wyjściu ze szpitala mój własny wygląd był ostatnią rzeczą, jaka mi chodziła po głowie. Kilkadziesiąt kolejnych godzin spędziłam prawie wyłącznie z dzieckiem na rękach, nie wychodziłam więc ani z pokoju, ani ... z piżamy. Mój dzień i noc zlewały się w jedno, bo na okrągło albo karmiłam młodego albo przewijałam albo spałam, gdy on zasypiał. Dlatego zwyczajnie nie opłacało mi się przywdziewać innych niż sypialniane ubrań. Jedynymi okazjami do wyjścia z pokoju, ale i koniecznością, były wizyty w toalecie. Trwały one jednak na tyle krótko, że nie zdążyłam nawet zerknąć w lustro. Chociaż kto wie, może i zerkałam odruchowo przy myciu rąk, ale widocznie nie zakodowałam własnego odbicia, bo oczy miałam na wpół zamknięte (lub na wpół otwarte?).


Makijaż ze strachu

Muszę przyznać, że człowiek się jednak szybko adaptuje do nowych warunków. Błyskawicznie opanowałam przemieszczanie się po mieszkaniu po omacku, ale też wkrótce przejrzałam na ciągle przemywane zimną wodą oczy. 

Gdy tym razem rześkim okiem spojrzałam w lustro, wystraszyłam się nie na żarty. To teraz tak będę wyglądać przez całą dobę? Przez tydzień non stop, a może miesiąc? Wykluczone. Niezwłocznie postanowiłam, że począwszy od kolejnego poranka nie tylko ubiorę się jak człowiek (odzienie dzienne), ale też wykonam makijaż. Wprawną ręką zajmuje mi to zwykle kilka minut, więc z pewnością dziecko nie ucierpi z powodu długiej rozłąki z mamusią. 

Przypomniałam sobie też słowa kuzynki, że przy pierwszym dziecku z trudem znajdowała czas, żeby wymyć zęby (sic!). Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że jeśli sama sobie czasu dla siebie nie wezmę, to dziecko mi go dobrowolnie z pewnością nie odda.

Gwoli ścisłości dodam, że moja blada twarz bez makijażu wcale nie była tym, co przeraziło mnie najbardziej. Przy ogromie zmęczenia, bólu i oszołomienia było to naprawdę mało istotne. Jeszcze w ciąży założyłam, że w okresie połogu daję sobie absolutnie taryfę ulgową i tyle czasu na dojście do siebie, ile będzie trzeba. Wystraszyłam się natomiast czegoś zupełnie innego.  

Tego mianowicie, że niepostrzeżenie przyzwyczaję się do takiego stanu rzeczy. Widząc już, że obowiązki związane z dzieckiem wypełniają niemal całą moją dobę, zdałam sobie sprawę, że chwila dla siebie może być bardzo kosztowna. Istniało więc realne ryzyko, że nawet jeśli znajdę odrobinę czasu, to mogę już nie mieć siły, czy nawet ochoty. I to nie była optymistyczna perspektywa. 

Jedyne, co wydawało mi się w tamtej chwili rozsądne, to potraktować ubieranie się + makijaż jako taką samą konieczność, jak załatwianie potrzeb fizjologicznych. Na zasadzie: wchodzę do łazienki i robię. Bez zastanawiania się, czy mogę sobie pozwolić na przedłużenie toalety o pięć minut. 

Człowiek czynu w pięć minut

To dość zabawnie, że musiałam iść ze sobą na aż tak poważny układ, skoro stawką jest jedynie kilka minut. Ale przy małym dziecku czas odlicza się właśnie w tych najmniejszych jednostkach czasu. Bo nigdy nie wiadomo, kiedy rozlegnie się ten dawno :) nie słyszany uroczy głos wzywający mamę. A po drugie siła woli naprawdę spada do zera, gdy na pokuszenie wodzi kilka minut drzemki... 

Tym, którzy ciągle nie rozumieją, dlaczego poświęciłam cały osobny wpis kwestii zaledwie kilku minut, spieszę wyjaśnić, iż załatwiłam sobie tym sposobem kilka spraw: 

-> Rutyna. Stały element każdego dnia. Codzienne dbanie o siebie, jak dotychczas (czyli jak "przed dzieckiem"). Na początku opornie i z wysiłkiem, ale szybo wchodzi w krew. 

-> Poczucie (a może tylko iluzja?), że mając dziecko nie trzeba rezygnować z siebie. Wiele mam powie, że o niczym takim nie ma mowy, ale ja wiem, że takie ryzyko istnieje. Wystarczy gorszy dzień, słabsza motywacja i bardzo łatwo sobie odpuścić. 

-> Gotowość do wyjścia. Gdy chcę wyjść z dzieckiem, sprawdzam tylko zawartość pieluszki i porę jedzenia, a nie opóźniam wyjścia z powodu mojego wybierania się. 

-> Otwartość na ludzi. Dzięki temu, że nie chodzę cały dzień w szlafroku, chętnie przyjmuję gości i nie ukrywam się za drzwiami, gdy muszę otworzyć kurierowi :) 

-> Dobry start - kilka chwil dla siebie wprawia od samego rana w dobry nastrój, więc i nastawienie na resztę dnia pozytywne. 


Bo zadowolona mama to zadowolone dziecko :) 


PS. Melodyjny epilog: >> Poparzeni Kawą Trzy - "5 minut"


fot.www.neolink.pl
fot.www.kobietawielepiej.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...