wtorek, 6 maja 2014

Co z tym baby bluesem?

Odpowiedź na moje pytanie o baby bluesa pojawiła się szybciej, niż się spodziewałam. 

Jak można mieć jakieś załamanie w tej krainie szczęśliwości? Można. Przyszło nagle i niespodziewanie. Niespodziewanie nie dlatego, że dotychczas czułam się bejbiblusowo-nietykalna. Niespodziewanie, ponieważ uderzyło z nieoczekiwanej strony. Wcześniej wyobrażałam sobie, że poporodowe załamania dotyczą głównie poczucia własnej niekompetencji, niepewności w roli mamy, nieumiejętności zajęcia się własnym dzieckiem i tym podobne. Tymczasem z godziny na godzinę mój nastrój leciał na łeb na szyję z zupełnie innego powodu.


Bolesna rzeczywistość

Nie miałam pojęcia, że środki przeciwbólowe stosowane po cesarskim cięciu mają za zadanie jedynie złagodzić ból, a nie znieść go zupełnie. A biorąc pod uwagę fakt, że mój próg bólu jest prawie równy zeru, była to dla mnie naprawdę nieprzyjemna niespodzianka. Znieczulenie przestawało działać, a ja z każdą chwilą coraz bardziej zaczynałam odczuwać negatywne konsekwencje zabiegu. Zabiegu, który przebiegł przecież bez komplikacji, a więc wszelkie dolegliwości mieściły się w normie, czyli występowały u chyba każdej kobiety w mniejszym lub większym stopniu. Nie działo się więc nic nieprawidłowego czy niepokojącego, co wymagałoby lekarskiej interwencji. Jednak mnie intensywność bólu i jego umiejscowienie w różnych częściach ciała po prostu przerosły. Zupełnie nie byłam na to przygotowana. Nikt mnie nie uprzedził, że nawet łagodny ruch będzie sprawiał ból, a już nagły i intensywny zryw jak np. kichanie, będzie odczuwalne jak rozrywanie wnętrzności z utrzymującym się jeszcze chwilę później uczuciem pieczenia.

W tym całym zdumieniu nie umiałam sobie poukładać w głowie, że nowonarodzonym, maleńkim i bezbronnym dzieckiem, całkowicie zdanym na opiekuna ma się zajmować ktoś, kto sam ciągle wymaga opieki! Jak ja mogę brać odpowiedzialność za tego człowieczka, jeśli sama z trudem się poruszam i nie jestem pewna żadnego swojego ruchu? Bo przecież głowy nie dam, że nagłe ukłucie bólu nie sprawi, że upuszczę dziecko... (możliwe, że w takiej sytuacji jednak stery przejąłby instynkt macierzyński czy choćby samozachowawczy, ale pewności nie mam). 

Najgorzej wspominam poranek, kiedy położna o 5:50 przywiozła mi synka do sali i poleciła: "proszę nakarmić dzidziusia". Zanim zdążyłam odwrócić głowę w stronę drzwi i jakkolwiek zareagować, już jej nie było. Jedyna myśl, która kłębiła mi się wtedy w głowie, poza ogromnym poczuciem niemocy, było pytanie: "ale jak to?!". Poprzedniego dnia przywieziono mi małego w czasie odwiedzin rodziny, więc ktoś mi mógł go podać do karmienia. A teraz? W ułamku sekundy wyobrazilam sobie całą akcję: zanim podniosę się z łóżka i spionizuję tak ostrożnie, jak się tylko da, żeby nie dodawać sobie bólu przy każdym ruchu, minie kilka dobrych kilka chwil. Potem zanim podejdę do łóżeczka i podniosę dziecko, wrócę do łóżka, usiądę z dzieckiem na rękach i wymanewruję nim tak, żeby je optymalnie przystawić przy jednoczesnym podkładaniu sobie poduszki pod plecy, miną wieki... 

Zdawałam sobie sprawę z tego, że w interesie szpitala leży jak najszybsze uruchomienie położnic i wypis do domu. Przedtem jednak personel choć w małym stopniu chce mieć pewność, że młoda matka potrafi się zająć dzieckiem i zrobić przy nim podstawowe rzeczy. Zgoda, przy takim założeniu tak wczesne zmuszanie kobiet do pełnej aktywności ma sens. Niestety było to ponad moje siły. Oczywiście nie miałam wyjścia, więc zaczęłam zwlekać się z łóżka przy coraz głośniejszym akompaniamencie płaczu malucha. W dodatku byłam już tak zrezygnowana, że nawet mi nie przyszło do głowy, żeby przycisnąć przycisk i poprosić o pomoc...    

Lewe oko nie wie, co czyni prawe


W chwili mojej największej słabości, kiedy zapłakana pochylalam się nad dziecięcym łóżeczkiem, nakryła mnie znajoma z niespodziewaną wizytą. A niech to - myślałam - za wcześnie odkręciłam kurki... Ale już po chwili nie żałowałam, że zastała mnie w takim stanie, bo jej ramię okazało się najlepszym lekarstwem. Trochę czasu zajęło mi wytłumaczenie, iż nie dlatego się mazgaję, że coś nie tak z dzieckiem, albo że jestem nieszczęśliwa, czy rozczarowana. Przeciwnie, ciągle byłam poruszona pojawieniem się tej małej istoty w moim życiu i chyba jedno oko płakało ze wzruszenia, podczas gdy z drugiego łzy wyciskał fizyczny ból. 



Wylanie żalu przyniosło ulgę. Dosłownie. Czułam, że jakiś ciężar ze mnie spłynął. Nie dałam się jednak przekonać, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej, a ból jest tylko przejściowy. W tamtych chwilach naprawdę w to nie wierzyłam. Po prostu nie byłam w stanie wyjść poza tu i teraz. I szczerze powiedziawszy nawet nie chciałam wybiegać w przyszłość przytłoczona teraźniejszą rzeczywistością. Znajoma jednak nie dała za wygraną i nazajutrz przyniosła inny "pocieszacz".  

"Synku"


Odtwarzacz mp3 był już ustawiony na konkretną piosenkę. Podała mi słuchawki i zostawiła mnie sam na sam z dzieckiem, muzyką i ... Grażyną Łobaszewską. Podejrzewam, że wyszła celowo, bo spodziewała się, że nagranie rozklei mnie do reszty. 

>> PLAY

Utwór przecudny. I jak bardzo trafiony! Nie odrywając wzroku od synka pomyślałam, że tekst musiała napisać osoba która jest rodzicem. Bo jakoś nie chciało mi się wierzyć, że osoba która nie ma dzieci, mogłaby aż tak pięknie wyobrazić sobie uczucia rodzicielskie, żeby przełożyć je na tekst tak wzruszającej piosenki. 


W jednej chwili zapragnęłam doświadczyć tego wszystkiego, co wyśpiewała Łobaszewska. Jednocześnie uświadomiłam sobie, że aby móc to przeżyć, muszę mieć dużo sił, których nie będą w stanie osłabić drobne przeszkody na macierzyńskiej drodze. A więc muszę się pozbierać. Co nas nie zabije.... 

Jeszcze raz spojrzałam na malutkiego i postanowiłam: dam radę, dla ciebie synku. 


fot.www.thedetoxdiva.com
fot.www.hawkinshearing.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...