sobota, 3 maja 2014

Spotkanie 22 kwietnia, godz.10:37

Dobrą chwilę zastanawiałam się, czy rozpisywać się na temat porodówki jako takiej. Jeśli powiem, że nigdy w ciągu prawie 30-letniego życia nie byłam w szpitalu tak na poważnie (mam na myśli "z noclegiem"), to możecie sobie wyobrazić, że czułam się trochę jak dzikus wypuszczony z buszu. 

Między izbą przyjęć a blokiem operacyjnym 

Niemal wszystko było dla mnie nowe. Cewniki, wenflony i inne ciała obce, w tym obce ręce. O dziwo bariera wstydu dość szybko ustąpiła miejsca przekonaniu, że personel medyczny już widział w swojej karierze wszystko i naprawdę nie muszę się czuć skrępowana. Przynajmniej odpadł jeden ze stresorów. Osoby, które się mną zajmowały na różnych etapach były miłe, niektóre z dużym poczuciem humoru, co po części niwelowało dyskomfort pewnych zabiegów. Nie zmieniło to jednak faktu, że wiele z tych rutynowych działań odbierałam jako nieprzyjemne, głownie ze względu moje szpitalne nieobycie (jakoś nie przywykłam, że tylu ludzi ogląda mnie i dotyka tu i ówdzie) i małą odporność na ból. 

Na szczęście były też radośniejsze chwile. Jedną z nich było badanie tętna płodu. Akurat łóżko ustawione było w taki sposób, że miałam widok na okno, a tuż za nim na zieleń drzew z promieniami słonecznymi przedzierającymi się przez liście. Przepiękny, optymistycznie wiosenny obrazek! Przez 40 minut trwania pomiaru uśmiechałam się do siebie (albo do tych drzew - nie jestem pewna...), starając się nie zasnąć z tego ciepła i błogości, ponieważ musiałam czuwać aby przyciskać guziczek aparatury za każdym razem, gdy poczułam ruch dziecka. 

Pomyślałam, że gdyby poza tętnem dziecka rejestrowano też bicie serca matki, to moje z pewnością osiągałoby górne wartości normy, radośnie wyrywając się z piersi :) Świadomość, że już niebawem nastąpi jedno z najważniejszych wydarzeń mojego życia sprawiała, że nie mogłam usiedzieć (lub też: uleżeć) na miejscu i z każdą chwilą coraz bardziej nie mogłam się doczekać! 

Potem znów rzeczywistość szpitalna dała o sobie znać, bo przed cięciem cesarskim trzeba było założyć znieczulenie. Zawsze mnie frapowało, jak to jest, że żeby nie bolało, najpierw musi boleć. Jak u dentysty - żeby się znieczulić, najpierw trzeba przecierpieć ból podania zastrzyku. Tutaj wkłucie do kręgosłupa wymagało nie ruszania się, co było o tyle trudne w realizacji, że zazwyczaj instynktownie uciekam przed nadciągającą igłą. Jakimś cudem jednak udało mi się nie odskoczyć zbyt energicznie, ale w zamian nogi mi się straszliwie roztelepotały i tak trzęsły się aż do końca. Czyli do momentu, w którym znieczulenie zaczęło działać i przestałam odczuwać cokolwiek od pasa w dół...

Chwile, które łączą  

To, co działo się później, pamiętam już jak przez mgłę. Anestezjolog sprawdzał co kilka chwil czy znieczulenie chwyciło gdzie trzeba, a ja zamknęłam oczy na wypadek, gdyby się okazało, że w lampach odbija się pole operacyjne i nie daj Boże zobaczyłabym swoje wnętrzności. 

Choć wiedziałam, że nie będę czuła bólu, byłam mocno spięta, dlatego starałam się rozluźnić głębokim oddychaniem. W rezultacie słyszałam głównie moje dyszenie, które skutecznie zagłuszało rozmowy między lekarzami (może i dobrze :)). Otworzyłam oczy dopiero wtedy, gdy lekarka wyciągnęła z mojego brzucha dziecko i uniosła je nad parawan odgradzający moją głowę od reszty ciała...  

[robię przerwę w pisaniu, bo ilekroć wspominam tę chwilę, rozmazuje mi się obraz i litery jakieś takie niewyraźne...]



Nie wiem, skąd mi to przyszło wtedy do głowy, ale prezentacja Małego skojarzyła mi się ze sceną z bajki "Król lew", w której Rafiki ze szczytu lwiej skały pokazuje małego Simbę zwierzętom z całego królestwa. 

Zgaduję, że to może przez wpływ środków znieczulających, bo ani doktórka w najmniejszym stopniu nie przypominała pawiana, ani mój syn lwiątka... No ale cóż, nie ma co się zagłębiać w zakamarki (pod)świadomości. Przyjmuję to za sygnał włączania się instynktu macierzyńskiego, objawiający się właśnie przypominaniem sobie bajek, które w niedalekiej przyszłości będę przecież czytać/opowiadać dziecku :)

Tymczasem jeszcze gdy leżałam na stole operacyjnym ktoś podszedł z moim Maluszkiem i przyłożył jego buźkę do mojego policzka. To była króciuteńka chwila, pełna ciepła i wzruszenia.

I jak nic pasuje mi tu banał, że dla takich chwil warto żyć.  


fot.www.poradymamy.com.pl
fot.www.games.usvsth3m.com
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...