środa, 28 maja 2014

Gdy uszy więdną i bębenki pękają

Na jednych z zajęć szkoły rodzenia mieliśmy do czynienia z symulatorem niemowlęcia, czyli zaprogramowaną lalką. Trzeba ją było nakarmić, uspokoić itp. Pamiętam, że jej płacz był dla mnie nie do zniesienia pomimo świadomości, że to tylko fantom. Męczył mnie i irytował, a nawet stresował. Prowadzące powiedziały, że musimy się uodpornić na takie dźwięki, bo płacz własnego dziecka jest jeszcze bardziej drażniący. 

Słuchać =/= słyszeć  

I coś mi się nie zgadza ta teoria z praktyką. Gdy mój synek intensywnie płacze przez dłuższą chwilę, to moje ucho stopniowo przyzwyczaja się do wzrastających decybeli. Do tego stopnia, że czasami zdarza mi się zapomnieć (sic!), że ten wrzask to w istocie wołanie mnie i reaguję z opóźnieniem. I to bynajmniej nie celowo, bo na przykład tak sobie wymyśliłam żeby zwlekać i w ten sposób trenować w malcu cierpliwość. Zupełnie nie. Wygląda na to, że po prostu staję się głucha na to, czego nie chcę słyszeć. To tak jak w przypadku słuchania nudnej opowieści - w pewnym momencie człowiek się wyłącza, nie wiedząc nawet kiedy... 


To było dla mnie zaskakujące odkrycie. Znajoma mama, z którą podzieliłam się tym spostrzeżeniem stwierdziła, że to widocznie moja "strategia przetrwania". Że jakoś sobie muszę radzić z tak dużym, często się powtarzającym dyskomfortem.

A wracając to teorii ze szkoły rodzenia - jestem zapewne wyjątkiem potwierdzającym regułę. Bo płacz cudzych dzieci (i lalek) jest dla mnie wciąż nieporównywalnie bardziej irytujący, niż wrzask mojego synka. Chyba tylko dlatego, że to co znane, jest bardziej znośne, bo przynajmniej przewidywalne. 


PS. W takich przypadkach nie jestem pewna, czy duża samoświadomość mi służy, czy raczej przeszkadza. Czasami byłoby lepiej nie znać odpowiedzi na pewne pytania i nie wiedzieć dlaczego zachowuję się tak, jak się zachowuję :)


fot.www.maryblue.pl
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...